poniedziałek, 10 lutego 2025r.

Rekordzista z czystym kontem

Autor: |

Wylatał 12 125 godzin, w tym 10 tysięcy na śmigłowcach. Wszystko wskazuje na to, że jest pod tym względem najbardziej doświadczonym pilotem w Polsce. Podobny nalot ma Wiesław Mercik, który w 1979 roku, jako pierwszy, poderwał w powietrze Sokoła. Różnica jest taka, że Mercik notował w swojej karierze wypadki, a Leszek Szczepaniak ma pod tym względem czyste konto. Rekordzista przypuszcza, że podobne osiągnięcia na śmigłowcach ma jeszcze Waldemar Jaworski, długoletni pilot doświadczalny PZL-Świdnik.

Leszek Szczepaniak zadaje kłam tezie, że w Świdniku właściwie nikt nie jest ze Świdnika: – Urodziłem się w Lublinie, bo u nas nie było jeszcze porodówki. Chrzcili mnie w lubel­skiej katedrze, bo nie było kościoła. Ale rodzice mieszkali w Świdniku i odkąd pamięcią sięgam, jestem stąd.

Przez Dęblin i Leszno

Do lotnictwa dostał się najbardziej naturalną drogą. W technikum lot­niczym zrobił licencję szybowcową i samolotową. Potem był krótki epi­zod ze Szkołą Orląt, którą zamienił na szkołę chorążych ze specjalno­ścią śmigłowcową. Stamtąd, jak mówi, dał nogę do cywila. Akurat potrzebowali w świdnickim aero­klubie instruktora. Ukończył więc kurs szybowcowy w Lesznie i zaczął szkolić pilotów. Po drodze zdobył również zawodową licencję samo­lotową i śmigłowcową. 1 paździer­nika 1976 roku został przeniesiony na wydział 580 AGRO. Aniołem Stró­żem był Stanisław Kasperek, który kierował jego krokami w lotnictwie. Tak rozpoczął się najdłuższy i naj­ciekawszy okres jego kariery. Było dużo latania: pegieery, potem wy­jazdy do Egiptu, wszystko na śmi­głowcach Mi-2. – To dobry, solidny, chociaż bardzo toporny śmigłowiec. Człowiek czuł się w nim bezpieczny – twierdzi pilot.

Ćwierć wieku w Hiszpanii

25 ostatnich lat pracy Leszek Szcze­paniak spędził w Hiszpanii, w tym 10 w bazie, w północnej części prowin­cji Galicja. Te czasy wspomina też najcieplej, może dlatego, że minęły mu na gaszeniu pożarów lasów. Ga­licję nazywa swoją drugą ojczyzną, miejscem, gdzie ma kupę przyjaciół. Zostawił tam zresztą dwie córki i wnuka. Obiecuje sobie spędzić tam starość, łowiąc ryby i pławiąc się w słońcu na nadoceanicznych pla­żach. Czy poza rodziną nie będzie się czuł samotnie?

– Hiszpanie są bardzo kontaktowi. Organizowałem spotkania integra­cyjne. Najpierw były polskie śpiewy, potem hiszpańskie. Nauczyłem ich smaku prawdziwej, wędzonej ryby. Z czasem integracje odbywały się już co miesiąc. Przez pierwsze czte­ry lata lataliśmy w mieszanym to­warzystwie. Dowódca Polak, drugi pilot Rosjanin. Mechanicy pracowali w takich samych zestawach. Spo­wodowane to było faktem, że duża część Sokołów została ściągnięta z Rosji – opowiada L. Szczepaniak.

„Dychę” na śmigłowcach przekro­czył 16 września 2013 roku w Hisz­panii. Czy gdyby dano mu szansę powtórnego wyboru lotniczej dro­gi, znowu wybrałby śmigłowiec?

– Ma nad samolotem tę przewagę, że wyląduje na niewielkim skrawku wolnego terenu. Pozwolił mi zwie­dzić pół świata i zarobić pieniądze na życie. Z drugiej strony, mam zało­żone dwa aparaty słuchowe. Wycie turbin zrobiło swoje. Sokół jest pod tym względem przyjemniejszy dla pilota. Mi-2, bezlitosny – opowiada L. Szczepaniak.

Premier jak chleb powszedni

Praca pilota śmigłowcowego daje przepustkę do lotniczej elity. Czło­wiek wozi reżyserów filmowych, dostojników kościelnych, spotyka się z głowami państw. Takie okazje nie ominęły Leszka Szczepaniaka. Rozmawiał z premierem Hiszpanii Jose Zapatero, który w 2006 roku odwiedził Galicję w czasie ogrom­nych pożarów lasów. Fotografował się z Agnieszką Holland, arcybisku­pem Józefem Życińskim. Od arcybi­skupa Tarcisio Bertone, za przelot z Lublina do Bydgoszczy, cała załoga dostała po różańcu i medaliku.

– Mechanik chciał się zrewanżować zakupionym w Hiszpanii trunkiem. Pytam: co chcesz mu dać? On na to, że „byczka”, czyli Brandy Veterano. Ja jemu: chłopie, przecież on pija gaz z górnych półek! Tłumacz zaczął się śmiać, dołączył do śmiechu kar­dynał Bertone. Zaoszczędzone Ve­terano zostało zagospodarowane w hotelu – opowiada L. Szczepaniak.

Dawne „Heliseco” należy dzisiaj do hiszpańskiej firmy. Zostało sprzeda­ne razem ze śmigłowcami i pilota­mi. Ci jednak cieszą się u Hiszpanów dużym szacunkiem.

I dzisiaj rządzi Polak

– I dzisiaj jest tak, że załogą dowo­dzi Polak, a obok siedzi Hiszpan. Do tej pory nie nauczyli się tak bezpiecznie pilotować śmigłowce. Ale ze starej gwardii naszych pilo­tów została już garstka, która liczy dni do emerytury. Latanie też już jest nie takie. Kiedyś w Galicji wy­konywało się miesięcznie ponad sto godzin. W pierwszych 10 latach pracy awaria goniła awarię. Serwis i mechanicy mieli pełne ręce roboty. Z roku na rok ilość usterek spadała. Teraz, piloci pracujący na Kanarach wylatują po sto godzin, ale w ciągu dwóch lat, chociaż oprócz gaszenia pożarów, uczestniczą również w akcjach ratowniczych na morzu – wspomina świdniczanin.

Hiszpania była też miejscem, gdzie Leszek Szczepaniak doszedł do wniosku, że czas kończyć: – Góry i wysoka temperatura to nie są wy­marzone warunki do latania śmi­głowcem. W momencie awarii nie ma gdzie usiąść. Jak się trafił głupi technik Hiszpan, który zmuszał do wejścia w dym, nigdy nie wiedzia­łeś, co było pod tobą. Dobrze, że w Sokole jest „knopka” systemu umoż­liwiającego restart silników w po­wietrzu. Gasły najczęściej z powodu braku wystarczającej ilości tlenu. Na jednym silniku jeszcze wyjdziesz z opresji, ale najczęściej słyszałem charakterystyczne wybuchy obu sil­ników w restarcie. Wtedy mówiłem Hiszpanowi – o mały włos, ty i ja by­śmy w tym ogniu zostali.

Ze śmiercią na pokładzie

Jednak na dobre przygodę z la­taniem zakończyła zupełnie inna sytuacja: – Pożar w południowo-wschodniej Galicji. Góry. Wysa­dzam ludzi na stoku, przednie koło podwozia oparte o skałę, reszta śmigłowca w powietrzu. Chciałem jak najszybciej stamtąd uciec. Pro­szę dyrektora pożaru przez radio o zgodę na start i rozumiem, że ją mam. Startuję, a metr nad wirni­kiem przelatuje mi Super Puma z workiem bambi pełnym wody. Gdyby mi nim przyrżnął, ukatru­piłby nas i siebie. Potem brałem u niego w bazie paliwo. Skoczył do swojej torby, przyniósł łezkę ko­niaku, żeby uczcić, że obu nam się udało. Wtedy uznałem, że dla mnie to koniec awiacji, bo słuch mam do niczego. Zrozumiałem komendę tego z góry, że mogę startować, a zgody nie było. Pomyślałem, że nie mogę ludzi i siebie narażać na takie ryzyko. Akurat w tym samym czasie dostałem kwity o przejściu na eme­ryturę i w ten sposób wszystko się szczęśliwie zazębiło.

Artykuł przeczytano 3470 razy

Last modified: 22 lutego, 2019

Registration

Zapomniałeś hasło?

Zmień język »
Skip to content