Wylatał 12 125 godzin, w tym 10 tysięcy na śmigłowcach. Wszystko wskazuje na to, że jest pod tym względem najbardziej doświadczonym pilotem w Polsce. Podobny nalot ma Wiesław Mercik, który w 1979 roku, jako pierwszy, poderwał w powietrze Sokoła. Różnica jest taka, że Mercik notował w swojej karierze wypadki, a Leszek Szczepaniak ma pod tym względem czyste konto. Rekordzista przypuszcza, że podobne osiągnięcia na śmigłowcach ma jeszcze Waldemar Jaworski, długoletni pilot doświadczalny PZL-Świdnik.
Leszek Szczepaniak zadaje kłam tezie, że w Świdniku właściwie nikt nie jest ze Świdnika: – Urodziłem się w Lublinie, bo u nas nie było jeszcze porodówki. Chrzcili mnie w lubelskiej katedrze, bo nie było kościoła. Ale rodzice mieszkali w Świdniku i odkąd pamięcią sięgam, jestem stąd.
Przez Dęblin i Leszno
Do lotnictwa dostał się najbardziej naturalną drogą. W technikum lotniczym zrobił licencję szybowcową i samolotową. Potem był krótki epizod ze Szkołą Orląt, którą zamienił na szkołę chorążych ze specjalnością śmigłowcową. Stamtąd, jak mówi, dał nogę do cywila. Akurat potrzebowali w świdnickim aeroklubie instruktora. Ukończył więc kurs szybowcowy w Lesznie i zaczął szkolić pilotów. Po drodze zdobył również zawodową licencję samolotową i śmigłowcową. 1 października 1976 roku został przeniesiony na wydział 580 AGRO. Aniołem Stróżem był Stanisław Kasperek, który kierował jego krokami w lotnictwie. Tak rozpoczął się najdłuższy i najciekawszy okres jego kariery. Było dużo latania: pegieery, potem wyjazdy do Egiptu, wszystko na śmigłowcach Mi-2. – To dobry, solidny, chociaż bardzo toporny śmigłowiec. Człowiek czuł się w nim bezpieczny – twierdzi pilot.
Ćwierć wieku w Hiszpanii
25 ostatnich lat pracy Leszek Szczepaniak spędził w Hiszpanii, w tym 10 w bazie, w północnej części prowincji Galicja. Te czasy wspomina też najcieplej, może dlatego, że minęły mu na gaszeniu pożarów lasów. Galicję nazywa swoją drugą ojczyzną, miejscem, gdzie ma kupę przyjaciół. Zostawił tam zresztą dwie córki i wnuka. Obiecuje sobie spędzić tam starość, łowiąc ryby i pławiąc się w słońcu na nadoceanicznych plażach. Czy poza rodziną nie będzie się czuł samotnie?
– Hiszpanie są bardzo kontaktowi. Organizowałem spotkania integracyjne. Najpierw były polskie śpiewy, potem hiszpańskie. Nauczyłem ich smaku prawdziwej, wędzonej ryby. Z czasem integracje odbywały się już co miesiąc. Przez pierwsze cztery lata lataliśmy w mieszanym towarzystwie. Dowódca Polak, drugi pilot Rosjanin. Mechanicy pracowali w takich samych zestawach. Spowodowane to było faktem, że duża część Sokołów została ściągnięta z Rosji – opowiada L. Szczepaniak.
„Dychę” na śmigłowcach przekroczył 16 września 2013 roku w Hiszpanii. Czy gdyby dano mu szansę powtórnego wyboru lotniczej drogi, znowu wybrałby śmigłowiec?
– Ma nad samolotem tę przewagę, że wyląduje na niewielkim skrawku wolnego terenu. Pozwolił mi zwiedzić pół świata i zarobić pieniądze na życie. Z drugiej strony, mam założone dwa aparaty słuchowe. Wycie turbin zrobiło swoje. Sokół jest pod tym względem przyjemniejszy dla pilota. Mi-2, bezlitosny – opowiada L. Szczepaniak.
Premier jak chleb powszedni
Praca pilota śmigłowcowego daje przepustkę do lotniczej elity. Człowiek wozi reżyserów filmowych, dostojników kościelnych, spotyka się z głowami państw. Takie okazje nie ominęły Leszka Szczepaniaka. Rozmawiał z premierem Hiszpanii Jose Zapatero, który w 2006 roku odwiedził Galicję w czasie ogromnych pożarów lasów. Fotografował się z Agnieszką Holland, arcybiskupem Józefem Życińskim. Od arcybiskupa Tarcisio Bertone, za przelot z Lublina do Bydgoszczy, cała załoga dostała po różańcu i medaliku.
– Mechanik chciał się zrewanżować zakupionym w Hiszpanii trunkiem. Pytam: co chcesz mu dać? On na to, że „byczka”, czyli Brandy Veterano. Ja jemu: chłopie, przecież on pija gaz z górnych półek! Tłumacz zaczął się śmiać, dołączył do śmiechu kardynał Bertone. Zaoszczędzone Veterano zostało zagospodarowane w hotelu – opowiada L. Szczepaniak.
Dawne „Heliseco” należy dzisiaj do hiszpańskiej firmy. Zostało sprzedane razem ze śmigłowcami i pilotami. Ci jednak cieszą się u Hiszpanów dużym szacunkiem.
I dzisiaj rządzi Polak
– I dzisiaj jest tak, że załogą dowodzi Polak, a obok siedzi Hiszpan. Do tej pory nie nauczyli się tak bezpiecznie pilotować śmigłowce. Ale ze starej gwardii naszych pilotów została już garstka, która liczy dni do emerytury. Latanie też już jest nie takie. Kiedyś w Galicji wykonywało się miesięcznie ponad sto godzin. W pierwszych 10 latach pracy awaria goniła awarię. Serwis i mechanicy mieli pełne ręce roboty. Z roku na rok ilość usterek spadała. Teraz, piloci pracujący na Kanarach wylatują po sto godzin, ale w ciągu dwóch lat, chociaż oprócz gaszenia pożarów, uczestniczą również w akcjach ratowniczych na morzu – wspomina świdniczanin.
Hiszpania była też miejscem, gdzie Leszek Szczepaniak doszedł do wniosku, że czas kończyć: – Góry i wysoka temperatura to nie są wymarzone warunki do latania śmigłowcem. W momencie awarii nie ma gdzie usiąść. Jak się trafił głupi technik Hiszpan, który zmuszał do wejścia w dym, nigdy nie wiedziałeś, co było pod tobą. Dobrze, że w Sokole jest „knopka” systemu umożliwiającego restart silników w powietrzu. Gasły najczęściej z powodu braku wystarczającej ilości tlenu. Na jednym silniku jeszcze wyjdziesz z opresji, ale najczęściej słyszałem charakterystyczne wybuchy obu silników w restarcie. Wtedy mówiłem Hiszpanowi – o mały włos, ty i ja byśmy w tym ogniu zostali.
Ze śmiercią na pokładzie
Jednak na dobre przygodę z lataniem zakończyła zupełnie inna sytuacja: – Pożar w południowo-wschodniej Galicji. Góry. Wysadzam ludzi na stoku, przednie koło podwozia oparte o skałę, reszta śmigłowca w powietrzu. Chciałem jak najszybciej stamtąd uciec. Proszę dyrektora pożaru przez radio o zgodę na start i rozumiem, że ją mam. Startuję, a metr nad wirnikiem przelatuje mi Super Puma z workiem bambi pełnym wody. Gdyby mi nim przyrżnął, ukatrupiłby nas i siebie. Potem brałem u niego w bazie paliwo. Skoczył do swojej torby, przyniósł łezkę koniaku, żeby uczcić, że obu nam się udało. Wtedy uznałem, że dla mnie to koniec awiacji, bo słuch mam do niczego. Zrozumiałem komendę tego z góry, że mogę startować, a zgody nie było. Pomyślałem, że nie mogę ludzi i siebie narażać na takie ryzyko. Akurat w tym samym czasie dostałem kwity o przejściu na emeryturę i w ten sposób wszystko się szczęśliwie zazębiło.
Artykuł przeczytano 3470 razy
Last modified: 22 lutego, 2019