Mieszka na Mazurach, ale dwa lub trzy razy w roku przyjeżdża do Świdnika, żeby spotkać się z rodziną. Andrzej Dyński, stoper Avii w czasach największych sukcesów drugoligowej drużyny piłkarskiej, z sympatią wspomina kolegów z zespołu.
– Jestem wychowankiem Avii. Dzisiaj to rzadko spotykane, ale w pierwszym zespole grało nas czterech: Henryk Szymkiewicz, Lucjan Oskroba, Bogdan Bukowski i ja. Trzymaliśmy się razem. Nie pamiętam dokładnie, w którym roku zacząłem trenować w Avii, ale było to w wieku trampkarza. Grałem na stoperze, wiec byłem ostatnia instancją obrony poza bramkarzem. W tych czasach grali również bracia Adam i Ireneusz Adamusowie, Romek Szpakowski… Siła naszego zespołu, a był to przecież prawdziwy, drugi poziom rozgrywek ligowych, polegała na kolektywnej grze. Większość chłopaków pochodziła ze Świdnika, Lublina, bądź najbliższych okolic. W 1986 roku doszliśmy do ćwierćfinału Pucharu Polski pokonując w rzutach karnych Ruch Chorzów. Przegraliśmy potem z Pogonią Szczecin. W czasie meczów, czy to na sparingach, czy o punkty spotykaliśmy na murawie tak słynne postaci, jak Jerzy Gorgoń, albo Kazimierz Deyna.
Andrzej Dyński miał propozycje zmiany barw klubowych, ale trzymał się Avii. Było blisko, wygodnie, warunki materialne również były niezłe.
– Dotrwałem tu do końca kariery, którą zakończyła kontuzja łąkotki. Były to jeszcze czasy, kiedy łąkotka eliminowała piłkarzy na długo, że przypomnę przypadek Włodzimierza Lubańskiego. Chirurg otworzył kolano, ale praktycznie nic nie zrobił orzekając, że zmiany są nieodwracalne . Potem przeszedłem rehabilitację i mówiono mi, że mogę zaryzykować powrót na boisko, ale grozi to nawet usztywnieniem nogi na zawsze. Zrezygnowałem z gry w wieku 27 lat. Było mi szkoda, bo fizycznie czułem się dobrze, ale musiałem zmienić zajęcie. Przyjąłem się do WSK jako mechanik lotniczy. Potem były wyjazdy zagraniczne, w sumie, uwzględniając czasy zawodnicze, przepracowałem w zakładzie prawie 45 lat.
Wśród piłkarzy, z którymi najlepiej dogadywał się na boisku, Andrzej Dyński wymienia bramkarza Marka Maciejewskigo, Mariana Guza, Czesława Krygiera, Mariana Kostaniaka i Aleksandra Bachura, który był kapitanem wprowadzającym zespół do II ligi. Dyński w tym czasie zaczynał karierę, oni ją kończyli.
– Najbardziej pozostają mi w pamięci derby z Motorem i Lublinianką. Walka „na noże” toczyła się nie tylko na boisku, ale i poza nim. Nie było jeszcze trybun, więc ludzie stali wokół murawy, przy strzelnicy, na wale, wykorzystywali każde miejsce z którego można było oglądać mecz. Jeśli chodzi o moje najważniejsze osiągnięcie, niestety nie ma się czym chwalić. Podczas meczu ligowego z Polonią Bydgoszcz sfaulowałem bramkarza. Była ostatnia minuta spotkania, trener kazał mi pójść na maksa, no i tak zrobiłem. Dostałem czerwoną kartkę. Nie zmieniło to wyniku meczu. Był remis bądź przegraliśmy jedną bramką. Nie pamiętam dokładnie. Pamiętam za to, że w Polonii grał wtedy jeszcze młody Zbigniew Boniek.
Andrzej Dyński wspomina, że grę w piłkę traktował początkowo jako hobby i przyjemność. Mieszkał niedaleko, jak mówi „na domkach”. Tu się wychował i rozpoczął treningi. Nie było smartfonów i Internetu, więc na bosku spędzało się całe dnie. Matka biegała z kijem i zaganiała do domu na siłę. Później przyszła rodzina, dom, dziecko. Trzeba było potraktować granie bardziej profesjonalnie.
Obecnie Andrzej Dyński mieszka w Kętrzynie. Pozostaje piłkarskim kibicem i sympatyzuje z Avią, chociaż nie śledzi wyników każdego meczu.
Adam Adamus wspominał Andrzeja Dyńskiego na stronie internetowej Aviapany: – Świetne warunki fizyczne, przypominał trochę Władysława Żmudę. Był silnym punktem zespołu. Trochę poprawiając sprawność ogólną, a to było do zrobienia, mógłby zajść wysoko. Błąd tkwił jak zwykle w szkoleniu na etapie juniorskim.
Na fotografii Andrzej Dyński stoi 7 od lewej.
Artykuł przeczytano 1984 razy
Last modified: 6 września, 2022