W połowie lat 70. Tadeusz Skaliński był zawodnikiem o najwyższym wyskoku dosiężnym w siatkarskiej drużynie Avii. 97 centymetrów, przy wzroście 180 centymetrów pozwalało mu podobno wykonywać „wsady” piłki do kosza. Do Świdnika przyjechał z Opola Lubelskiego. I został na zawsze.
– Moja przygoda z Avią rozpoczęła się w 1969 roku. Byłem zawodnikiem Opolanki, która grała wtedy w lidze międzywojewódzkiej, podobnie jak żółto-niebiescy. Wyjazdowe mecze ligowe w Świdniku rozgrywaliśmy jeszcze w sali Liceum Ogólnokształcącego. Działacze Avii zaproponowali mi przejście do ich zespołu i tak się stało. Miałem wtedy 19 lat. Pograłem równo 10 kolejnych. Najpierw był awans do II ligi, potem do najwyższej klasy rozgrywkowej. Początkowo, z nowej wówczas ekipy grali Rysiek Rzędzicki i Jurek Miszczuk, reszta to była stara gwardia. Kiedy Kazimierz Wójtowicz dołączył do Avii w roli trenera, zaczął wprowadzać metody treningowe znane później w reprezentacji w wykonaniu kata Huberta Wagnera. Moją domeną była gra w polu, ale dwumetrowców było jeszcze niewielu. Blok był niższy, można było również spróbować zrobić coś na siatce. Dzisiaj nie byłoby szans przebić się do drużyny, chyba że jako libero – wspomina Tadeusz Skaliński.
Tadeusz Skaliński mówi z sympatią właściwe o całym zespole: Dobrym kolegą dla wszystkich był Tomek Wójtowicz, któremu nie przeszkadzało, że ktoś jest niższy, albo gorzej zagrał. Najtrudniejszy mecz w karierze? Było takich wiele: przeciwko, Resovii, Płomieniowi Milowice albo Olsztynowi. Szczególnie wrył mi się w pamięć mecz z Płomieniem w Świdniku. Wyskoczyłem do bloku i kiedy opadłem, zobaczyłem, że mam cztery palce u ręki. Uderzenie atakującego było tak silne, że wbiło mi palec w dłoń. Nie pamiętam nawet wyniku tego spotkania, ponieważ spędziłem je w szpitalu. Na szczęście palec udało się wyciągnąć.
– Atutem Tadeusza była gra na skrzydłach, przy czym było mu obojętne czy będzie to skrzydło lewe czy prawe. Bardzo dobrze asekurował atakujących i blok. Miał wybitne wyczucie do ustawienia się na boisku. Dobrze również bronił. Prywatnie – chłopak bardzo sympatyczny, zawsze pozytywnie nastawiony do kolegów. Tak mu zresztą zostało do dzisiaj. Po wypadku samochodowym, chyba z racji sportowej sprawności dosyć szybko odzyskał zdrowie. Avia była jego jedynym klubem po Opolance. Podobnie jak większość przyjezdnych zawodników Avii założył rodzinę, zapuścił korzenie i został na zawsze – opowiada Kazimierz Patrzała, kolega Tadeusza Skalińskiego z pierwszoligowej drużyny.
7 listopada 1976 roku Tadeusz Skaliński był jednym z pasażerów samochodu, który uległ wypadkowi na al. Warszawskiej podczas powrotu z meczu ligowego w Sosnowcu. Szczęśliwie go przeżył: – Było wtedy ciemno – wspominał po latach. – Rozmawialiśmy, nagle zobaczyłem jakiś błysk i straciłem przytomność. Jak się ocknąłem, to ręką dotykałem trawy. Nie wiem, jak znalazłem się na ziemi. Czułem, jak krew ścieka mi po twarzy. Krzyczałem, żeby mi ktoś pomógł. Usłyszałem od kogoś, że inni są w gorszym stanie. I znowu straciłem przytomność. Obudziłem się szpitalu na Jaczewskiego. W drzwiach sali gdzie leżałem, stali Mietek i Rysiek Rzędziccy. Nie mogli ze mną rozmawiać, dopóki nie zostałem przesłuchany przez prokuratora. Potem dowiedziałem się, ale nie pamiętam od kogo, że Zdzisław Pyc i Henryk Siennicki nie żyją. Moje leczenie nie trwało długo, jednak dokuczała mi kontuzja barku. Leczenie zachowawcze nie dawało rezultatów, operacja również. Siła ramienia już nie ta, więc w 1979 roku, w wieku 29 lat przeszedłem na sportową emeryturę. Pojawili się młodzi zawodnicy, między nimi Krzysiek Lemieszek, wtedy junior, przyszło kilku chłopaków z Lublina dla uzupełnienia składu. Niestety śmierć Pyca i Siennickiego, odejście Wójtowicza, Łaski, no i również moje sprawiły, że Avia nie wróciła już do dawnej potęgi i walki o medale mistrzostw Polski. A jeszcze w 1976 roku, po brązowym medalu myśleliśmy, że za rok to my będziemy mistrzami Polski.
Artykuł przeczytano 1136 razy
Last modified: 20 września, 2022