czwartek, 10 października 2024r.

Maluję intuicyjnie

Autor: |

O swojej twórczości, pasjach i dążeniu do doskonałości opowiada Jerzy Jan Tomaszek, znakomity malarz akwarelista, uczestnik ogólnopolskich i zagranicznych wystaw, konkursów i plenerów.

– Rozmawiamy w pięknym i jednym z najstarszych domów w Świdniku, w którym mieszka Pan z rodziną. Urodził się Pan jednak w Katowicach.

– Tak, urodziłem się w 1951 roku w Katowicach, potem rodzice przenosili się kolejno do Bielska-Białej, gdzie zacząłem szkołę podstawową i wkrótce potem na wieś, do Radłowa pod Tarnowem. Poszedłem do Liceum Plastycznego w Tarnowie, a później studiowałem na  Wydziale Sztuk Plastycznych UMK w Toruniu, gdzie poznałem Marysię, moją przyszłą żonę. Ten dom zbudował pradziadek mojej małżonki około 1920 roku. Część konstrukcji pochodzi z przeniesionego tu dworu z Tarnawy, więc jest jeszcze starsza. Mieszkam tu od 1974 roku.

– Dlaczego wybrał Pan akwarele?

– W Liceum Plastycznym w Tarnowie zawsze żywa była tradycja malowania akwarelami, wywodząca się od wielkich młodopolskich artystów. Akwarela zresztą była najtańsza, a my byliśmy biedni i nikogo nie było stać na farby olejne. Dawała też duże możliwości. Na studiach z kolei uczyli nas malować olejami, ale z tym gorzej sobie radziłem.

– Sporo miejsca w Pańskiej twórczości zajęło tworzenie ekslibrisów.

– Z ekslibrisami historia zaczęła się zaraz po studiach, kiedy pracowaliśmy z małżonką w Liceum Plastycznym w Nałęczowie. Tam na spacerze spotkaliśmy pana Puzyrewicza, kolekcjonera ekslibrisów. Bardzo ciekawa postać, wtedy już staruszek, który był ginekologiem, a także lekarzem wojskowym podczas wojny 1920 roku. On nas zaraził pasją do ekslibrisów. Miałem predyspozycje do precyzyjnych robót ręcznych i łatwo w to wszedłem. Niedługo później wzięliśmy z żoną udział w Ogólnopolskim Konkursie Graficznym na ekslibris dla papieża Jana Pawła II, który wygraliśmy.

– Jak to się stało?

– Konkurs został ogłoszony w 1981 roku przez PAX i ZPAP we Wrocławiu, a termin zgłoszenia prac był do 19 maja. Jak pamiętamy, 13 maja wydarzyła się tragedia, zamach na papieża na Placu św. Piotra. Bardzo to przeżywaliśmy i w tym dniu moja małżonka wymyśliła koncepcję i projekt ekslibrisu. Zrobiłem linoryt, wykonaliśmy kilka odbitek i w ostatnim dniu wysłaliśmy. Właściwie zgłosiliśmy dwa projekty i oba zostały nominowane do nagrody, jeden z napisem „Ecce Homo” i drugi z trzema krzyżami, który zwyciężył. Później chcieliśmy zrobić więcej odbitek, ale w lubelskiej drukarni były z tym problemy. Pamiętajmy, że w tamtych czasach nie było łatwo z takimi rzeczami. Ktoś nam podpowiedział, że możemy zrobić to w drukarni działającej w WSK, więc jakimiś kanałami dostarczyliśmy tam linoryt, i rzeczywiście, wykonano dla nas około 2 tysięcy odbitek, które w paczce wysłaliśmy do Watykanu. Wkrótce otrzymaliśmy list z Sekretariatu Stolicy Apostolskiej z podziękowaniami i podpisem papieża. To była ogromna satysfakcja.

Wspólnie z małżonką wykonaliśmy wiele projektów ekslibrisów. Jeśli przychodziło zamówienie, wtedy zmieniałem mój warsztat pracy z akwareli na nieco cięższy. Mam prasę do ekslibrisów, którą wykonałem samodzielnie, z podnośnika do ruskiego czołgu…

– Naprawdę?

– Proszę sobie wyobrazić, że w tym domu w czasie wojny byli najpierw Niemcy, a potem mieszkali Rosjanie. Na górze była biblioteka dziadka, więc w piecach palili książkami, a inne rzeczy zdewastowali. Na końcu zostawili w stodole ten czołgowy podnośnik.

– Dzisiaj już Pan się nie zajmuje tą dziedziną?

– Obecnie w ogóle nie widzę zainteresowania ekslibrisami. Książki w dużej mierze z papierowych edycji zamieniły się w wersje elektroniczne i sztuka trochę zanikła.

– Wróćmy do akwareli. Tematami Pańskich obrazów są głównie martwe natury, kwiaty, pejzaże…

– … i morze. Wzięło się to stąd, że od dziecka chciałem zostać marynarzem, ale wciąż pojawiały się jakieś przeciwności na tej drodze. Pozostała jednak fascynacja morzem. Mogę patrzeć na nie godzinami i dniami i nigdy się nie nudzę. Mam tutaj obraz pt. „Zaraz wypływamy” z kutrem „Unieście”, który zobaczyłem podczas sztormowej pogody w porcie. Praca była eksponowana na wystawie w Gdyni, na statku „Dar Pomorza”, który jest obecnie obiektem muzealnym.

– Oglądając te obrazy, mam wrażenie, że operuje Pan raczej nastrojem niż detalem. Tematem nie jest po prostu kuter, ale jego walka z żywiołem. Kwiaty nie są tylko kwiatami, bo gdy więdną, widzimy proces przemijania. Patrząc na zamek, widzimy nie tylko kształty budowli, ale też mroźną atmosferę i wiatr hulający w jego murach. Wydaje się, że to oksymoron, kiedy mówimy „martwe natury” o tych pełnych życia obrazkach.

– To jest tak, że skupiam się na tym, co mnie interesuje i pociąga, a maluję głównie z natury. Nie układam sobie teoretycznego podłoża czy filozofii. Maluję intuicyjnie. Zwykle pracuję bardzo szybko, co jest czasem niedobre. Bywa, że cały proces trwa znacznie dłużej, bo kiedy przygotowuję kompozycję z martwą naturą i obmyślam koncepcję, może minąć kilka godzin, a kiedy biorę pędzel do ręki, to czasem po paru minutach już jest gotowy obrazek. Ta szybkość wynika z biegłości technicznej, nabywanej latami oraz z doświadczenia, bo od razu wiem, jaki efekt chcę uzyskać i jaką drogą do niego dojść.

– Widzimy tu również pejzaże z Litwy oraz Japonii.

– Kilka lat temu byłem zaproszony na plener i wystawę do Kowna w ramach projektu „CreArt. Network of Cities for ArtisticCreation”, natomiast do Japonii wyjeżdżałem trzy razy. Pierwszy raz w 2013 roku razem z żoną, później w 2016 i to był trudny dla mnie okres, czas bez niej. Wtedy miało też miejsce potężne trzęsienie ziemi. Największe od stu lat w Japonii. Znaleźliśmy się z rodziną (mój syn mieszka tam na stałe) w jego epicentrum. Trwało wiele dni, codziennie po kilkadziesiąt wstrząsów o różnym natężeniu. Dla ludzi było to nie tylko ciężkie fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie, niektórzy nie wytrzymywali napięcia. Straszliwe doświadczenie.

– Pańskie prace były prezentowane na wielu wystawach, ale niezbyt dużo można obejrzeć  w sieci, nie ma Pan strony w Internecie.

– Nigdy nie zabiegałem o to, aby zaprezentować się na szerszym forum. Nigdy też nie umieszczałem moich prac w Internecie. Podstawowe założenie było takie, że sztuka i malowanie akwarel było potrzebne do życia, był to po prostu mój zawód, z którego chciałem utrzymywać rodzinę. Jednak zdarzało mi się je pokazywać i tych wystaw rzeczywiście było sporo. Jedną z nich była ta o prymasie Wyszyńskim „Pater Patriae”, w której wzięło udział 80 twórców i zaprezentowano 120 obrazów oraz rzeźb. Ekspozycja krążyła po wielu miastach, obecnie jest w muzeum „Pamięć i tożsamość” w Toruniu. Ogromną wystawą były „Znaki Apokalipsy”. Zadanie dla twórców było takie, że należało wybrać fragment z księgi Apokalipsy św. Jana i go wizualnie zinterpretować. Ja namalowałem „siódmą trąbę”. Prace eksponowano w Muzeum Sztuki Współczesnej w Toruniu, niestety niezbyt dużo osób je widziało, ponieważ wystawa wypadła w okresie pandemii.

– Wspominał Pan jak dużą rolę nie tylko w życiu, ale i w Pańskiej twórczości odgrywała żona.

– Rzeczywiście. Moja żona zmarła w 2015 roku. Była kolorystką, świetnie malowała i to ona często ustawiała mi martwe natury, które robiłem. Miała dużą wiedzę o malarstwie i znakomity gust. Była też surowym, choć sprawiedliwym recenzentem moich prac. Czasem podchodziła, gdy malowałem, patrzyła przez chwilę i mówiła „Chodźcie dzieci, nie przeszkadzajcie, ojcu dobrze idzie”. A innym razem zerknęła i mówi – „Wiesz co, idź lepiej obrać kartofle” (śmiech).  Miała na mnie duży wpływ. Jej największą pasją stało się malowanie kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Namalowała ich około setki. Mieliśmy certyfikat z Jasnej Góry. Pomagałem jej w tym, przygotowując podkłady do obrazów i wykonując złocenia.

– Malowanie traktował Pan jak zawód i utrzymanie, ale pracował Pan też w innych profesjach.

– Nie zawsze była koniunktura na obrazy, dlatego nauczałem plastyki w liceach w Nałęczowie i Lublinie, w liceum i szkołach podstawowych w Świdniku. Później prowadziłem warsztaty terapii zajęciowej w Lublinie. Na początku myślałem, że to tylko praca przejściowa, a jak się okazało przepracowałem tam 19 lat, aż do emerytury. Była to praca z chorymi i niepełnosprawnymi dziećmi oraz młodzieżą. Wciągnęło mnie to zajęcie. Prowadziłem pracownię malarsko-stolarską i realizowaliśmy projekt, w ramach którego robiliśmy drewniane makiety kapliczek oraz starych cerkwi z południa Polski i z Lubelszczyzny. Dość żmudne, ale i najbardziej frapujące było układanie pokryć dachowych z gontu. Pamiętam chłopaka, któremu bardzo się trzęsły ręce, ale kiedy kleił te małe elementy, tak się skupiał, że drżenie znikało. Mieliśmy wystawę w lubelskim skansenie oraz na Wieży Trynitarskiej tych miniaturowych budowli, niektórych już nie istniejących, które odtwarzaliśmy z planów i zdjęć. Wśród nich były cerkwie w Dyniskach, Kudowie, Rosolinie, Uluczu oraz z innych miejscowości.

– Jakiś czas temu obchodził Pan 50 lat pracy twórczej i nadal Pan maluje.

– Tak, ciągle maluję. Właśnie niedawno dostałem informację, że zakwalifikowałem się na Międzynarodowe Biennale Miniatury w Częstochowie i zapewne będę tam najstarszym uczestnikiem.

– Czy jest obraz, który Jerzy Jan Tomaszek chciałby namalować, a jeszcze tego nie zrobił?

– Zawsze starałem się malować dobrze i pięknie. Nadal maluję i cały czas czekam na ten obraz doskonały. Chociaż moim zdaniem, wszystkie najpiękniejsze obrazy zostały już namalowane. Starych mistrzów w rodzaju Memlinga czy Van Dycka nikt nie przebije.

– Co znaczy dla Pana obraz doskonały?

– To byłaby wypadkowa tego wszystkiego, co już wiem na ten temat. Staram się do tego zbliżyć, ale nie wiadomo czy zdążę. Wydaje mi się, że niektóre obrazy mają takie cechy, ale nie w całości. Chociaż… „doskonały obraz” to jest oczywiście pewna metafora i droga, która nie ma końca. Podejrzewamy, że jest coś takiego i to właśnie jest naszym motorem, który napędza do działania.

Mariusz Kozak

Artykuł przeczytano 224 razy

Last modified: 17 sierpnia, 2024

Registration

Zapomniałeś hasło?

Zmień język »
Skip to content