wtorek, 17 grudnia 2024r.

Koncertowy serial w głowie

Autor: |

W czasie walentynkowego spotkania w Centrum Kultury, Dariusz Tokarzewski obiecał koncertowy serial pod wspólnym hasłem „Darek Tokarzewski zaprasza”. Wiadomo, że gdyby przekornie nazwał go nawet „Nudy z Darkem Tokarzewskim” i tak zgromadzi pełną salę, bo członek grupy VOX ma w Świdniku markę nie do zdarcia. Trzymając go wobec tego za słowo, pytamy, w czym tkwi sedno pomysłu?

– Faktycznie, brzmi dumnie i zobowiązująco, ale zachęcił mnie koncert „Powrót do korzeni”, który obaj pamiętamy. Przyszło tylu ludzi, że niektórzy musieli stać na korytarzu. Było to dla mnie bardzo miłe i zaskakujące…

– Bo jesteś tu absolutnym evergreenem. Jak umrzesz, będą Cię w Świdniku w trumnie na scenę wystawiali i będziesz musiał śpiewać.

– Trochę się zawstydziłem. Cykl „Darek Tokarzewski zaprasza” jest moim marzeniem. Nie deklaruję, że koncerty będą co miesiąc. Może co dwa. Chcę lansować ludzi nieznanych, ale bardzo zdolnych. Tak było w przypadku Rafała Pydysia, który wystąpił ze mną i Mariuszem Materą w walentynki. To znakomity wychowawca, doskonały instruktor, a przy tym bardzo skromny człowiek, z ogromnym potencjałem. Długo się zastanawiał nad tym występem, ale potem nie żałował. Wracając do cyklu, myślę nie tylko o spokojnych, balladowych występach, ale również o koncertach bardziej dynamicznych. Może niekoniecznie rockowych czy muzyce alternatywnej, raczej w konwencji popowej, jednak granej na najwyższym poziomie i profesjonalnie. Chciałbym również przedstawić Świdnikowi nurt listen easy, czyli wpadające w ucho, jazzujące kawałki.

– Czyli niekoniecznie ustawiasz się w roli wykonawcy, raczej poszukiwacza talentów.

– Jestem gotów wykonać jakiś krótki support, żeby nazwa cyklu coś znaczyła, ale główne role będą grać inni. Myślałem nawet w swoim czasie o jakimś ogólnopolskim przeglądzie zespołów wokalno-instrumentalnych. Obgadywaliśmy rzecz z Adamem Żurkiem, dyrektorem Miejskiego Ośrodka Kultury, ale to piekielnie trudne przedsięwzięcie pod względem logistycznym.

– Sam też zaczynałeś na takim, w kinie „Lot”, w latach 70.

– Pamiętam to doskonale. Miałem 16 lat i po grze na gitarze defil, robionej w Polsce, od której krwawiły palce, dostałem nagrodę. Debiutowali wtedy w Świdniku również Bajm, Paradox, Sequentes. My występowaliśmy jako Piramida Cheopsa i reprezentowaliśmy Zamość. W nagrodę dostałem 250 ówczesnych złotych, jako dobrze zapowiadający się gitarzysta.

– Jak powstają składy jak ten walentynkowy? Mam wrażenie, że Wy to sobie chodzicie, jak te stare, samotne wilki, które od czasu do czasu zbiegają się w watahę, żeby zapolować na publiczność. Z powodzeniem zresztą.

– Pomysł padł z mojej strony. Mariusza Materę znam od wielu lat, mamy wspólny projekt pod nazwą „Szalom Chełm”. W koncercie walentynkowym najlepiej z nas śpiewał, chociaż bardzo nie odstawaliśmy…

– Skoro wspomnieliśmy Mariusza Materę, umiarkowanie znam się na muzyce, ale podejrzewam, że nie ma w Polsce wielu ludzi, którzy tak jak on, potrafią zaśpiewać w chórku. Dla samego jego chórku warto było przyjść na koncert.

– Duże opory miał Rafał, bo dla niego zaśpiewanie każdej piosenki jest wyzwaniem i przeżyciem. Nie ma w nim ani grama rutyny. Do koncertu podeszliśmy profesjonalnie. Nie liczyliśmy na doświadczenie estradowe i spontan. Były próby, odśpiewane chórki, przeanalizowany repertuar i dużo pomysłów. Mieliśmy nawet drobne spięcie na tle piosenki „Kto nie kochał, nie wie nic” Piotrka Cugowskiego. Generalnie, że idzie w komercję. Osobiście uważam, że to największy przebój ostatnich czasów. Znakomita melodia, jest szlagwort, jest refren. Jak zaśpiewaliśmy w trzygłosie, to Mariusz, największy oponent, przekonał się.

– A propos komercji, z czego żyje Dariusz Tokarzewski, bo przecież nie z mnóstwa charytatywnych koncertów i występów na akademiach miejskich.

– Żyję ciągle z zespołu VOX, który będzie w tym roku obchodził 40-lecie istnienia. Jesteśmy chyba jedynym zespołem, który przez tak długi czas nie przerwał działalności. W 1987 roku zostałem do niego przyjęty, nie zastępując, jak wielu twierdzi, Ryszarda Rynkowskiego, który był niezastąpiony.

– Jak widzę Was teraz w telewizorze to mało w tych występach nowego materiału.

– W składzie: Witek Paszt, Darek Tokarzewski i Jurek Słota szykujemy płytę unplugged. Faktem jest, że nasz ostatni krążek „Cudowna podróż” był mało wylansowany. To były lata 90., na rynek wdzierało się dużo młodych zespołów. Z drugiej strony życie jest takie, że ludziom trzeba śpiewać na koncertach piosenki, które już znają. Witek czasem mówi na koncercie: a teraz zagramy coś, czego, gdybyśmy nie zagrali, to jakby wesele odbyło się bez muzyki. Musi być: „Szczęśliwej drogi już czas”, „Bananowy song”, „Magdaleno”, „Rycz mała rycz”. Ale na czerwcowy jubileusz jesteśmy zmotywowani do wydania czegoś nowego.

– Gdzie obejrzymy urodzinowy koncert?

– Chcemy zrobić to jak Bajm, w Lublinie, na Podzamczu, z profesjonalną sceną i pełną oprawą.

– Twoja działalność charytatywna bierze się z potrzeby serca, nudów czy innych jeszcze powodów?

– Z serca i nauczycielskiego pochodzenia. Ojciec urodził się w Borowie koło Krasnegostawu. Miał tak miękkie serce, że jak koledzy przyjeżdżali znienacka, bo do Zamościa przybył cyrk, to nie odmawiał im gościny, chociaż mieszkanie miał dwupokojowe, a w nim mnie i moją małą siostrę. Odziedziczyłem to po nim. Już jako student miałem swój zespół i we współpracy z Towarzystwem Wiedzy Powszechnej graliśmy wiele koncertów dla osób niepełnosprawnych. Czasami żartobliwie mówię, że za niezapłacone koncerty mógłbym postawić drugi dom. Kiedyś Janek Kondrak stwierdził, że nie umiem odmówić i rzeczywiście tak jest. Cenną lekcję dał mi Krzysiek Cugowski, który ostrzegał: zanim wystąpisz, zapytaj czy akustyk bierze pieniądze, czy prowadzący bierze i czy po koncercie będzie bankiet. Jeśli tak, powiedz, że nie masz czasu. Bo wszystkie pieniądze powinny trafić do potrzebujących. Ogromną satysfakcję dały mi koncerty dla Bogusia Smolenia i, w ostatnią niedzielę, dla naszego mistrza nad mistrzami, Ryszarda Szurkowskiego. Pamiętasz etap Wyścigu Pokoju z Rzeszowa do Lublina? Koledze nos złamałem, bo biliśmy się, kto będzie grał kapslem z żółtą siódemką Szurkowskiego. Moja żona czasem powiada, mam nadzieję żartobliwie, że więcej pomagam innym niż rodzinie. Troszkę mnie to wkurza, bo to nieprawda. Rodzinie, ile mogę, też pomagam.
Od sześciu lat pracuję z osobami, którymi opiekuje się Polskie Stowarzyszenie na Rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną. Z grupą „Ach to my” uprawiamy nie tylko najbardziej wpadającą w ucho muzykę „zwiewną”, jak to określa Kasia Nosowska, czyli disco polo, ale również bardziej skomplikowany repertuar, z dorobku Krystyny Prońko czy Katarzyny Groniec.

– Widok Dariusza Tokarzewskiego jako radnego samorządu jest dla mnie jak widok kwiatka na obcej planecie. Skąd to się wzięło i jakie są tego efekty?

– Wzięło się stąd, że wybrali mnie ludzie. Jestem radnym czwartą kadencję i z rosnącym przerażeniem stwierdzam, że coraz trudniej nam rozmawiać na argumenty, prowadzić cywilizowaną dyskusję polityczną. Gdyby nie to, że właśnie ludzie na mnie zagłosowali, miałbym ochotę zrzec się mandatu. Jestem jednak człowiekiem nadziei i ufam, że zdziałamy jeszcze coś pożytecznego.

– Wyglądam czasem z okna redakcji i widzę: idzie sobie ulicą Niepodległości facet w średnim wieku, na oko taki jak ja, ale Darek Tokarzewski, artysta. Jak on się czuje, jako artysta, w małym Świdniczku, łażąc sobie po ulicy i mało się w blasku swojej sławy grzejąc. Czy to mu nie uwiera?

– Nie mam takiej potrzeby. Łażę po ulicy, spotykam ludzi, wielu z nich znam, więc pogadamy. Mam znajomości w sklepach i dobrze mi z tym. To duża zaleta mieszkania w takim miejscu. Mieszkanie w niewielkiej miejscowości jest upierdliwe jedynie ze względów geograficznych. Lubię chodzić, a wynajdowanie nowych tras w obrębie Świdnika jest mocno ograniczone. Za to kiedy można już wsiąść na rower, robię 70, 80 kilometrów dziennie i wtedy geografia już mi się nie powtarza.

– Ciągle podkreślasz, że świdnicki ziomal jesteś, a to nieprawda. Rodzice nie mieszkali w Świdniku, nawet Ty urodziłeś się w Zamościu. Raczej ptak z Ciebie tutaj niż krzak.

– Ale ptak z dobrze zakorzenionymi pazurami. Mieszkam tu już 30 lat. Pamiętam swoje początki i pracę w Szkole Podstawowej nr 3. To była szkoła z chórem, fanfarami, pierwszymi gitarami elektrycznymi, organami i perkusją. Może będę nieskromny, ale powiem, że ja to wszystko organizowałem. Przyjeżdżali oficjele ze Związku Radzieckiego, żeby sprawdzać, jak się tu śmigłowce produkuje. Potem odbywała się część artystyczna, którą nasza szkoła przygotowywała. Do dzisiaj z przyjemnością spotykam na ulicy swoich ówczesnych uczniów, którzy mają już dobrze po 40-tce.

– Świdnik się zmienia. Kiedyś, chodząc ulicą zastanawiałem się: znam go już na tyle, żeby się ukłonić czy nie? Teraz widzę ludzi, o których z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że ich nie znam.

– To prawda. Razu pewnego, przed koncertem kolęd w mojej parafii pw. św. Józefa powiedziałem: drodzy państwo, ulica Wojska Polskiego, przy której mieszkam, to ulica długa z dużą ilością domów. Chciałbym więc przeprosić wszystkich, którym się jeszcze nie kłaniam, chociaż mieszkam tu tyle lat.

Jan Mazur

Artykuł przeczytano 3556 razy

Last modified: 7 marca, 2019

Registration

Zapomniałeś hasło?

Zmień język »
Skip to content