W czasie dwóch sezonów gry w drugoligowej Avii wystąpił w 62 spotkaniach strzelając 11 bramek. Jego królewską pozycją był środek pola w pomocy. Tomasz Jasina, znany dzisiaj komentator sportowy, ma za sobą bogatą przeszłość piłkarską.
– Grał Pan w kilku klubach ekstraklasy: ŁKS Łódź, Motorze Lublin, Stali Stalowa Wola. W materiałach historycznych przewija się wątek, że przyszedł Pan do Avii, żeby uchronić ją przed spadkiem do III ligi.
– To nieprawda. Motor Lublin, w którym wówczas występowałem znalazł się w bardzo kryzysowej sytuacji. Drużyna się sypała i w konsekwencji lublinianie spadli do III ligi. Ja natomiast miałem ambicje pozostania w zespole walczącym w wyższej klasie rozgrywkowej. Otrzymałem kilka propozycji, jednak wybrałem Avię. Dlaczego? Po pierwsze, cieszyła się opinią solidnego drugoligowca. Nie był to zespół toporny, zgraja chłopaków marzących tylko w wybiciu piłki przed siebie. Byli poukładani, mieli w składzie kilku ciekawych zawodników. Oczywiście były drużyny lepsze, z większymi budżetami, ale nawet jeśli do Świdnika przyjeżdżał jakiś faworyt, jak Płock, wtedy hegemon II ligi, musiał się sporo natrudzić, żeby wywieźć stąd punkty, a każdy mógł dostać lanie. Trener Jerzy Krawczyk i Marek Maciejewski nalegali, żebym dołączył do żółto-niebieskich. A że propozycja była konkretna, Świdnik blisko, tak też zrobiłem.
– Grał Pan na pozycji środkowego pomocnika. Zadaniem tak umiejscowionego gracza nie jest zdobywanie goli, raczej dostarczanie piłek napastnikom. Mimo to, w sezonie 1996/97 strzelił Pan aż 8 bramek. To ponadprzeciętny wynik.
– Rzeczywiście, w tym sezonie zdobyłem chyba najwięcej bramek w całej karierze. Prawdą jest również, że ówczesny model gry przewidywał ściślejsze przywiązanie piłkarza do jego pozycji na boisku. Jednak Avia miała wtedy kilku dobrych, ofensywnych piłkarzy. Nie było lidera, na którym skupialiby się obrońcy utrudniając mu życie. To rozproszenie obrony było korzystne i dla mnie, ponieważ dawało możliwości dojścia do pozycji strzeleckiej. O ile sobie przypominam, dwa z tych ośmiu trafień zdobyłem z rzutów karnych. W drugim i zarazem ostatnim sezonie występów w Świdniku strzeliłem trzy gole.
– W relacji z meczu ze Stalą Stalowa Wola czytamy: „po szybkiej akcji Jasiny jego podanie wykorzystał Jacek Ziarkowski”. Czy rzeczywiście szybkość była Pana najważniejszym atutem?
– Nie miałem rewelacyjnej szybkości startowej. Nadrabiałem to umiejętnością ustawienia się zdolnością przewidywania. Zyskiwałem natomiast szybkościowo na dłuższym dystansie. Bazowałem jednak raczej na doskonałej wytrzymałości, waleczności, cechach wolicjonalnych, dzięki którym nigdy nie miałem kłopotu z utrzymaniem kondycji do końca meczu. Z czasem, wraz ze zdobywanym doświadczeniem piłkarskim, większą rolę zaczęły odgrywać umiejętności techniczne – zdolność do kreowania gry, rozgrywania piłki. Radziłem sobie z takimi elementami jak przyjęcie piłki, dokładne jej podanie. Zawsze dobrze czułem się w środku pola, gdzie można było konstruować akcje. Myślę, że byłem też niezłym defensorem. Potrafiłem przypilnować zawodnika drużyny przeciwnej. Swego czasu, jeszcze w ekstraklasie, otrzymywałem nawet „zadania specjalne” polegające na wyłączaniu z gry najlepszych zawodników, występujących często na środku boiska.
– Miał Pan zagraniczny epizod gry w drugoligowym zespole francuskim La Roche. Czy była to tylko piłkarska przygoda, czy też pożyteczny wyjazd?
– Znalazłem się tam w 1992 roku. Najpierw uczestniczyłem w zimowym rekonesansie, potem letnim obozie przygotowawczym. Działacze La Roche załatwili formalności w Stalowej Woli, bo tam wówczas grałem i na dwa sezony przeniosłem się do Francji. Pierwszy z nich spędziłem w drugiej, drugi w trzeciej lidze. Nie z powodu złej postawy na boisku, ale w skutek reorganizacji rozgrywek zespół został do niej zdegradowany. Występy we Francji były cennym doświadczeniem. Piłka francuska w wydaniu klubowym prezentowała i wciąż zresztą prezentuje wyższy poziom gry od polskiej. Na lepszym poziomie stała też sama organizacja klubów, jakość bazy treningowej i stadionów. Przy okazji poznawałem inną kulturę. Obecnie nie musimy już mieć kompleksów co do poziomu infrastruktury sportowej. Pod tym względem wszystko zmieniło się na lepsze. Wtedy był to jednak trochę inny świat piłkarski. Myślę, że ten francuski epizod w jakiś sposób zaprocentował w kolejnych latach.
– Kiedy zaszczepił się Pan dziennikarstwem sportowym?
– W 1999 roku zostałem zaproszony do studia regionalnego ośrodka telewizyjnego w Lublinie na nagranie programu. Byłem jeszcze wówczas piłkarzem Lublinianki i studentem dziennikarstwa. Widać wypowiadałem się dosyć składnie, skoro zaproponowano mi współpracę. To zresztą przyczyniło się do mojego rozstania z czynnym uprawianiem sportu. Najpierw zrezygnowałem z gry w klubie, potem przestałem prowadzić młodzieżową grupę Lublinianki. Chłopcy wymagali już poświęcenia im więcej czasu niż trzy treningi w tygodniu, a ja byłem zbyt zajęty. Dochodziły do tego mecze rozgrywane w weekendy. Nie widziałem siebie w przyszłości w roli trenera, więc odpuściłem.
– Jest Pan dość popularnym i lubianym komentatorem wydarzeń sportowych. Zdarza się Panu komentować mecze reprezentacji Polski. Nie ciągnie Pana do stolicy, gdzie okazji do wykazania się, a i zdobycia większego splendoru jest znacznie więcej?
– Cztery razy byłem na mistrzostwach świata, komentowałem igrzyska olimpijskie, mistrzostwa Europy, ale z różnych powodów nie przełożyło się to instytucjonalne przeflancowanie do Warszawy.
– Klasyczna rozmowa wspominkowa nie może się obyć bez pytania o nazwiska. Jacy koledzy z Avii najbardziej zapadli w Pana pamięci?
– Fajnych chłopaków, z którymi miałem okazję pograć było sporo. Bliżej trzymałem się raczej ze starszą częścią ekipy: Włodzimierzem Bartosiem, Darkiem Benderem, Konradem Paciorkowskim, ale też Tomkiem Wojciechowskim czy Pawłem Machnikowskim. Nie były to związki jakoś bardzo mocno przyjacielskie, ale dotyczyły nie tylko boiska, również spraw pozaboiskowych. Dobrze się rozumieliśmy. Żeby było jasne, z nikim nie miałem zatargów, większych problemów. Wydaje się, że potrafiłem się ze wszystkim dogadać, czego efektem było powierzenie mi funkcji kapitana drużyny. Uważam, że był to wyraz zaufania zarówno ze strony zawodników, jak trenera i działaczy. Oczywiście trzeba było rozmawiać i nie zawsze były to przyjemne rozmowy, ale nie przekształcały się one w konflikt. Uważam, że okres spędzony w Avii był dla mnie sportowo całkiem niezły i z satysfakcją spotykam kibiców, którzy pamiętają i doceniają moją grę. Mam nadzieję, że trochę jakości tej drużynie dałem.
– Grywa Pan czasami rekreacyjnie w piłkę?
– Po zakończeniu występów w Lubliniance czułem się źle fizycznie. Brakowało mi treningów, wysiłku. Dlatego zdecydowałem jeszcze na występy w Chełmiance, które miały na celu jedynie stopniowe wygaszenie intensywnej aktywności fizycznej. Jeszcze trzy lata wstecz pokazywałem się na murawie, ale teraz wychodzę na nią już bardzo rzadko. Odzywają się kolana, ścięgna Achillesa, wszystkie pamiątki sportowej kariery. Wciąż jednak ciągnie mnie na boiska, zwłaszcza kiedy widzę, w jakim wspaniałym są stanie. Nawet w Świdniku, gdzie płyta stadionu zawsze była stosunkowo dobra, baza treningowa pozostawiała sporo do życzenia. Dzisiaj wszystko się zmieniło i mam okazję to obserwować bywając na meczach piłkarzy czy siatkarzy. Biologii jednak się nie oszuka. Pozostaje rekreacja – pływanie i rower.
fot. Polskie Radio Lublin
Artykuł przeczytano 938 razy
Last modified: 20 kwietnia, 2023