Bogusław Lewicki, którego prace mogliśmy niedawno oglądać w Miejsko-powiatowej Bibliotece Publicznej, to człowiek, który ciągle eksperymentuje ze swoim życiem, ale nieugięcie trzyma się przekonania, że nie wolno tylko pracować, trzeba tworzyć.
– Kiedy poczułeś powołanie, albo mówiąc po ludzku, kiedy poczułeś, że nadajesz się do bycia plastykiem?
– Długo nie czułem się nim w ogóle. Mój ojczym próbował sił w malowaniu. Miał całą paletę farb marki Astra – pamiętam do dzisiaj, które też próbowałem sobie mieszać. Po przyjeździe do Świdnika, w połowie lat 80. rozpocząłem pracę w WSK. Po południu nie miałem co ze sobą zrobić, a byłem pracoholikiem. Wcześniej miałem zakład kamieniarski, więc wolne po 15.00 było dla mnie udręką. Postanowiłem namalować parę obrazków, bo przecież przydadzą się, kiedy dostanę mieszkanie. Dowiedziałem się, że w Świdniku działa grupa malarska Kolor i że organizują jakiś przegląd. Wtedy poznałem świętej pamięci Piotra Lewandowskiego. Pomagałem mu w aranżowaniu tej wystawy. Przyszedłem wieszać obrazki i zaproponowałem, że mogę przynieść kilka swoich rysunków, bo na wystawie nie ma żadnych. Nie malowałem wtedy jeszcze na żywo. Piotrek się zgodził i zdobyłem nagrodę. Drugiej i trzeciej, nie przyznali, więc zgarnąłem wszystko. Byłem w szoku. Potem pojechaliśmy na plener. Tam poznałem Maćka Bijasa, znanego plastyka lubelskiego, który się mną zainteresował. Chciałem, żeby poprowadził mnie warsztatowo, bo jak wspomniałem, nigdy wcześniej nie malowałem na żywo, ale powiedział po prostu: – Niech pan maluje.
– Próbowałeś zdobyć jakieś teoretyczne przygotowanie do malowania czy jesteś samorodkiem?
– To właśnie wiąże się z Maćkiem Bijasem. Po powrocie z pleneru w Solinie, poprosił, żebym się z nim koniecznie skontaktował, ponieważ jego zdaniem miałem ogromny talent. Podstawy warsztatowe otrzymałem właśnie od niego. Raz w tygodniu jeździłem do niego do Lublina z obrazkiem, na kawę, a on mówił mi, co jest nie tak. Trwało to jakieś dwa lata. W końcu zdradziłem się z zamiarem pójścia na studia, a on, że: – Absolutnie nie idź na uniwersytet, bo masz go w sobie.
– Twoja wystawa jest podsumowaniem pracy twórczej, przełomem jej etapów czy też pokazaniem miejsca, w którym aktualnie jesteś?
– Chyba przełomem etapów, chociaż nie potrafię zdefiniować, jaki będzie następny. W malowaniu miałem około 18 lat przerwy na zajmowanie się tylko rzeźbą. Potem wróciłem do malarstwa.
– Nie można robić jednocześnie tego i tego?
– Malowałem sporadycznie, rzeźba mnie wtedy bardziej pochłonęła. Namalować portret…. to robi się na płaskim. Obraz widzę tylko z jednego miejsca. Ale wyrzeźbić portret .. tu, w bibliotece stoją różne moje figurki. Obiekt trzeba widzieć z każdej strony. Było to dla mnie wtedy ciekawsze, tym bardziej, że nie wiedziałem, że potrafię rzeźbić.
– Przecież malowanie również polega na wydobywaniu głębi i perspektywy.
– Tak czy inaczej nie jest to trójwymiarowe. Można bawić się kolorami, schładzać, ocieplać w zakamarkach. Ale to nie to samo co rzeźba.
– Powiedziałeś podobno, że żeby być dobrym rzeźbiarzem, trzeba umieć malować.
– Tak, chociaż niektórzy potrafią rzeźbić, a nie umieją malować i odwrotnie. Dużo dało mi malowanie portretów. Kiedy zacząłem je rzeźbić, coś z tego malowania zostało.
– Z malowaniem albo rzeźbieniem jest chyba jak z każdym innym fachem. Musisz mieć smykałkę, bo nie da się tego wyuczyć.
– To właśnie mówił mi Maciek: – Papier ze studiów niczego ci nie da. Kiedy zaczynałem rzeźbić, jako tak zwany naturszczyk, wystartowałem w konkursie organizowanym w Norwegii, przez firmę produkującą różnego rodzaju figurki i statuetki. Zakwalifikowano trzy osoby z Polski. Dwie po studiach, ja bez. Wyrzeźbiłem Johanna Olava Kossa, słynnego norweskiego panczenistę.
– Czujesz się rozdarty miedzy malarstwem a rzeźbą?
– Raczej nie. Choćby ze względów praktycznych. Rzeźbiarstwo wymaga posiadania dużej pracowni, której ja nie mam.
– Jest jakiś temat w malowaniu, którego w życiu byś się nie tknął?
– Właściwie robiłem wszystko, nawet kopie Van Gogha, co jest bardzo trudne. Nie zastanawiałem się nad tym, czego nie chciałbym się podjąć. Pamiętam moment, kiedy Marek Kępa, wybitny żużlowiec Motoru Lublin, kończył karierę. Ktoś do mnie przyjechał i zamówił jego figurę o wymiarach 1:1. Dali mi na to miesiąc. Powiedzieli: – Nie poradzisz sobie. I tu mnie podeszli. Ja sobie nie poradzę? Potem wręczali tę figurę, a kibice komentowali: – O, Marka Kępę synowie niosą… A oni rzeźbę nieśli. W rzeczywistości nie była to jakaś wysublimowana sztuka. Kazali rzeźbę pomalować, bo chcieli Kępę, nie sztukę.
– Na Twojej wystawie brakuje mi pejzaży.
– A od nich zaczynałem. Teraz wiszą gdzieś po ludziach. Ale zasmakowałem w portretach. Pamiętam pierwsze zamówienie. Kobieta powiedziała: – Wie pan, jestem rozczarowana. Zamarłem. – Ale mile rozczarowana – dodała. Od tej pory zacząłem robić portrety na serio. Najważniejsze jest w nich podobieństwo. Czasem ktoś przyjdzie i powie: – O, to jestem ja. Ale są też i tacy, którzy mówią: – Tu mi pan zmarszczkę zlikwiduj.
– Jaka jest Twoja ulubiona praca?
– Jednak rzeźbiarska. Madonna z Dzieciątkiem wyrzeźbiona w karraryjskim marmurze. Wykonałem ją na prywatne zamówienie. Miała stanąć na nagrobku tragicznie zmarłej, bardzo młodej osoby. Z powodu obawy o kradzież znalazła się ostatecznie przed kościołem w Kazimierzówce. Przy jej powstaniu nie używałem, jak współcześnie się to robi, szlifierek, tylko dłuta.
– Przy rzeźbieniu w marmurze rzeźbiarz jest chyba jak saper. Myli się tylko raz…
– Taką przygodę miałem właśnie z tą rzeźbą. Zaświeciło słońce i zobaczyłem wrostkę powietrza w marmurze na nosie postaci. A twarz miałem już całą zrobioną. Pyknąłem palcem i nos odleciał. Musiałem wejść głębiej w kamień i zrobić całą rzeźbę od nowa.
– Był taki czas, kiedy utrzymywałeś się wyłącznie z samej sztuki?
– Tak. Pracowałem jeszcze w WSK i zacząłem dostawać przeróżne zamówienia. Miałem ich tak dużo, że wziąłem bezpłatny, półroczny urlop. Byłem wtedy bardzo pochłonięty malowaniem. Czułem, że każde pociągnięcie pędzla jest pewne, przemyślane. Nie było w tych pracach żadnego przypadku. Po pół roku skończyłem zamówienia i trzeba było pomyśleć o normalnej pracy. Wróciłem do WSK. Trzeba było, to izolowałem watą szklaną rury. Innym razem pracowałem koparką. Taki omnibus był ze mnie.
– Sportowców pytają o cel sportowy. Jaki jest Twój cel artystyczny?
– Dwa lata temu miałem udar. Malowanie stało się dla mnie rehabilitacją, powrotem do normalności. Godzinami wyciskałem farby, potem nie wiedziałem, gdzie one są. Jak widać po ostatnich pracach, ruszyłem z miejsca. Zacząłem czuć to, co robię. Od siebie samego mam zgodę, żeby malować tak, jak czuję. Męczy mnie trochę zdjęciowe malowanie na zamówienie. Mówię ok, ale chciałbym też trochę po swojemu.
– Ale Twoje portrety i tak wychodzą dosyć zdjęciowo. Każdego ich bohatera da się rozpoznać.
– Jestem realistą, nie potrafię wypaczać świata. Na abstrakcjonistę raczej się nie nadaję. Nie czuję tego. Kiedy kogoś maluję, próbuję się w niego wczuć, odgadnąć, jakim jest człowiekiem, co myśli.
– A wracając do celu?
– Najważniejszym celem jest dla mnie powrót do pełni zdrowia. Kiedy idę do pracowni i maluję, czuję, że z każdym dniem jest mi do niego bliżej.
Jan Mazur
Artykuł przeczytano 981 razy
Last modified: 21 lipca, 2022