Wczoraj, w Miejsko-Powiatowej Bibliotece Publicznej odbyło się spotkanie pt. „Czas prześladowań w pamięci dzieci majora Narodowych Sił Zbrojnych”. Wspomnieniom córki Mariana Kozłowskiego ps. „Lech”, „Przemysław”, „Dąbrowa”, „Opoka”, przysłuchiwali się członkowie Klubu Seniora, świdnickiego oddziału PZERiI, a także młodzież szkolna.
– Spotykamy się w marcu, miesiącu dedykowanym żołnierzom niezłomnym. Niegdyś nazywani wyklętymi, dla nas są bohaterami walki o Polskę wolną i niepodległą. Kultywujemy pamięć o naszych lokalnych bohaterach, na przykład ostatnim partyzancie RP, Józefie Franczaku ps. Laluś, który zginął w 1963 roku w okolicy Piask, a dziś poznamy historię „Niezłomnego Majora” Mariana Kozłowskiego, o której opowie nam jego córka, pani Krystyna Kozłowska – mówił Piotr Jankowski, dyrektor MPBP. Dodał: – Pani Krystyna przekazała nam książkę Roberta Radzika „Niezłomny Major. Rzecz o Marianie Kozłowskim 1915-1986” wraz z płytą, a także tomik swojej poezji „Moje z Bogiem rozmawianie”. Będą dostępne w bibliotece, zachęcamy do wypożyczania.
Maria-Krystyna Kozłowska podziękowała za zaproszenie i podkreślała, że cieszy się, że wśród publiczności są uczniowie. Opowiedziała niezwykle ciekawą, chociaż pełną cierpienia historię swojej rodziny: – Rodzice zmarli mając po 71 lat. Tata w 1986 roku, po trzecim zawale, który dosłownie rozerwał jego serce. Mama była ciężko schorowana po perypetiach związanych z działalnością ojca, ale też losami swoimi i swoich bliskich – była wywieziona na roboty do Niemiec, zaś jej najstarszy brat bronił Oksywia, potem przebywał w dwóch obozach koncentracyjnych, później wywieziono go na Syberię i tam słuch po nim zaginął. Na Syberię zesłano zresztą też wuja ze strony taty. Zachował się jeden z jego listów, w którym pisał, że „kto nie rabotajet, ten nie kuszajet”. Chorował, więc nie pracował, dostawał jakiś okruszki chleba i oddawał je dzieciom, które tego bardzo potrzebowały. Właściwie zmarł śmiercią głodową. Starszy brat taty, Antoni, ps. Biały, zginął broniąc żołnierzy AK, na których Niemcy zorganizowali zasadzkę. Świadomie, z niewielką grupą swoich ludzi, odwrócił uwagę hitlerowców, za co większość oddziału została rozstrzelana. „Biały” miał granat i kiedy Niemcy do niego podbiegli, wyciągnął zawleczkę. Jedno z rond w Łomży nosi jego imię.
Marian Kozłowski był majorem Narodowych Sił Zbrojnych. Pełnił funkcję komendanta Okręgu Olsztyn NZW o kryptonimie „Bałtyk”, działał głównie w warmińsko-mazurskim, ale też na terenie łomżyńskiego i Ostrołęki.
– Ujawnił się w 1947 roku, w Łodzi, bo ksiądz, który był spowiednikiem oddziału, powiedział, że wielu żołnierzy chce to zrobić, ale nie przed swoim komendantem – wyjaśniała pani Krystyna. – Nie zamordowali go, ale stawiali mu absurdalne zarzuty. Na przykład pozwolono jemu i jeszcze jednemu partyzantowi wykupić tartak. Doprowadzili go do ładu i w momencie, gdy zaczął dobrze działać, ojca skazano za jakieś gospodarcze sprawy. Przeszedł piekło w tych wszystkich więzieniach i katowniach. Jedną z najgorszych rzeczy jaka go spotkała, o czym wspomniał, a nie mówił o wszystkim, było to, że po trzydobowym przesłuchaniu, podczas którego zmieniał się ten, który bił i ten, który spisywał zeznania, wrzucili go do tzw. celi wisielców. Nad nim wisieli ludzie, dogorywali, strasznie jęczeli. On nie mógł się nawet podnieść i im pomóc. Ojciec zawsze nosił podkoszulek. Jeden raz, jak już studiowałam, zobaczyłam go bez niego. Plecy miał dosłownie posiekane, jedna wielka tarka. Odniósł też wiele innych ran. Przytrzaskiwano mu ręce w szufladach. Kiedyś zaczęła mu się gangrena dużego palca u ręki, więc go odgryzł, by zakażenie nie postępowało i żeby nie tłukli go po tym palcu, bo ból był niesamowity. Siedzieli w piwnicach, praktycznie nie było dopływu światła, głodzili ich przez ileś czasu. W końcu przynieśli wielką beczkę śledzi. Ojciec prosił współwięźniów, by nie jedli, ale niektórzy byli tak wygłodzeni, że rzucili się na te śledzie i potem konali w męczarniach, bo nie było wody. Sól wyżerała gołe żołądki. Trudno sobie to wszystko wyobrazić. Pamiętam też skórzaną teczkę, która zawsze stała w kuchni przy skrzyni. Nikt do niej nie zaglądał, ale wiedzieliśmy doskonale, co w niej jest – zapasowa bielizna, szczoteczka do zębów, pasta, mydło. Ojciec był przygotowany, bo bardzo często zabierali go na przynajmniej kilka dni. Najgorsze było, że nie wiedzieliśmy gdzie, ani kiedy wróci. Podjeżdżali, zabierali i tyle. Ostatnie więzienie zakończyłoby się dla niego śmiercią, bo jak zwykle nie wiedzieliśmy, gdzie go wywieźli. Ktoś jednak poradził mamie, żeby z paczką z bielizną chodziła od katowni do katowni, z prośbą, by przekazać ją mężowi. W końcu trafiła do odpowiedniego więzienia. Zebrała pieniądze po rodzinie, pomogli ludzie z partyzantki i przekupili bliską współpracownicę Moczara, by ojca wypuścili. Był w stanie agonalnym. Chorował na tyfus. Mama opiekowała się nim jako jedyna przez ponad miesiąc, bo nie dopuszczał do siebie nikogo. Sama wtedy zachorowała na gruźlicę płuc. Przychodzili też ludzie z ORMO pod nasz dom i podsłuchiwali, co się u nas dzieje. Rodzice bardzo często dostawali nakazy przeprowadzki. I nie było tak, że mieli miesiąc na opuszczenie domu. Wieczorem podjeżdżał samochód z przyczepą lub dwiema i do rana trzeba było zapakować najpotrzebniejsze rzeczy. Pamiętam tylko jedną przeprowadzkę. Młodsze ode mnie o 6 i 7 lat siostry ogromnie płakały, bo na przyczepę nie zmieścił się trójkołowy rowerek. W końcu ojciec wysiadł z szoferki, wyjął coś, co naprawdę było potrzebne i włożył ten rowerek. Młodsze siostry nie były aż tak bardzo prześladowane, rzadko kiedy wzywano je na milicję, ale ja i starsza ode mnie o 4 lata siostra sporo przeżyłyśmy.
K. Kozłowska opowiedziała również o szykanach, jakie spotkały ją na Uniwersytecie Warszawskim, z którego relegowano ją po pierwszym roku studiów, kiedy zapisała się do Niezależnego Zrzeszenia Studentów, a także o pacyfikacji zakładu, w którym pracowała podczas ogłoszenia stanu wojennego: – Po ojcu odziedziczyłam duże zdolności do języków obcych i matematyki, na pierwszym roku okrzyknięto mnie więc geniuszem i trzy katedry się o mnie „biły”. W następnym roku wyleciałam z uczelni z dwójami. Tylko jedna asystentka nie chciała mi postawić takiej oceny, dała trzy i pół, ale na drugi dzień już nie pracowała. Była wtedy w ciąży, nie wiem, co się z nią stało, dowiedzieliśmy się tylko, że jej nie aresztowano. Po wielu perypetiach dostałam się na studia zaoczne i podjęłam pracę w zakładach wytwórczych urządzeń telefonicznych. Robiłam bazy danych, szkoliłam ludzi, potem pracowałam jako programista. Po ogłoszeniu stanu wojennego rozpoczęliśmy strajk. Przyjechało ZOMO, szli na nas w hełmach, z tarczami i pałami, strzelali. Byli czymś odurzeni, bardzo agresywni. Życie ocalił mi jakiś człowiek, który powalił mnie na ziemię, dzięki czemu pocisk mnie ominął. Potem musieliśmy iść tzw. ścieżką zdrowia. Po jednej stronie ZOMO, po drugiej ORMO. My gęsiego, środkiem, a oni pałowali.
Bohaterka czwartkowego spotkania podkreślała, że mimo tragicznych przeżyć nie znienawidziła swojej historii: – Zawsze uważamy, że miałyśmy najlepszy dom, jaki jest możliwy. Gdybym miała urodzić się jeszcze raz, to tylko w tym domu. Rodzice byli naprawdę wspaniałymi ludźmi. Nigdy nie dostałam lania. Ojciec zawsze cierpliwie wszystko tłumaczył. Lgnęłyśmy do niego. Nawet jeden z jego podkomendnych, już wiele lat po wojnie, powiedział, że „major nigdy nie krzyczał, mówił spokojnie i jego rozkazy zawsze były realizowane”.
W podziękowaniu za przybycie do Świdnika, Krystyna Kozłowska otrzymała z rąk Piotra Jankowskiego książkę Rafała Dobrowolskiego o Zbigniewie Matysiaku ps. Kowboj.
aw
Artykuł przeczytano 1348 razy
Last modified: 17 marca, 2023