Czym powinien wyróżniać się dobry komiks? O czym opowiadać, by czytelnik po przewertowaniu kilku stron nie odłożył go z powrotem na półkę? To tylko kilka pytań, które spędzają sen z powiek wielu twórców, ale też miłośników komiksów. Kilka lat temu zadał je sobie również Łukasz Wnuczek, na co dzień nauczyciel w Szkole Podstawowej nr 5, a prywatnie rysownik i fan komiksowych opowieści. Znudzony tym, co pojawiało się na rynku wydawniczym, postawił przed sobą wyzwanie, by stworzyć coś własnego. W rozmowie z nami opowiada o drodze do swojego debiutu.
– Jest Pan nauczycielem języka angielskiego, jednak uczenie nie jest Pana jedyną pasją.
– Zawsze miałem smykałkę do rysowania. Lubiłem to robić i nawet zdawałem do Akademii Sztuk Pięknych. Ponieważ jednak dostałem się również na anglistykę, wybrałem bardziej przyszłościowy zawód. Moje rysowanie ucichło na jakieś 10 lat. Dopiero kilka lat temu, gdy urodził się mój syn, pomyślałem, że fajnie byłoby wrócić do pasji.
– Dlaczego znów sięgnął Pan po ołówek?
– Po części zmotywowała mnie do tego nuda, a po części to, co działo się na rynku. Zawsze śledziłem nowości wydawnicze. Czytałem mnóstwo polskich, francuskich i angielskich tytułów, doszedłem jednak do wniosku, że większość z nich po prostu mnie nie interesuje. Pomyślałem, że spróbuję stworzyć coś własnego. Łatwo przecież powiedzieć, że coś nie jest takie, jak się oczekiwało, a trudniej samemu wymyśleć coś fajnego.
– Czego szukał Pan w komiksach?
– Zwracałem uwagę na ich artystyczną stronę. Komiks musi ładnie wyglądać. Nie przepadam, na przykład, za współczesnymi tytułami, ponieważ ich forma jest najczęściej bardzo eksperymentalna. Wolę tradycyjne, dopracowane komiksy. Widać po nich, że twórca poświęcił im sporo czasu. Ogromne znaczenie ma dla mnie również fabuła. Nie lubię prostych historii, gdzie autor prowadzi czytelnika z punktu A do punktu B. Wolę bardziej poszatkowane rzeczy, przy których trzeba się nagłówkować. Najlepiej osadzone w dawnych czasach, o których nie mam pojęcia.
– Stąd mity i legendy w pańskim komiksie pt. „Plemię sów”?
– Tak, interesuję się mitami skandynawskimi i północnoamerykańskimi. Te drugie wydają mi się szczególnie ciekawe. Mają fajną galerię postaci, a ich struktura fabularna wygląda nieco inaczej niż w przypadku europejskich. Kiedy kończy się czytać jakąś historię, człowiek zaczyna zastanawiać się o co w niej chodziło. Są jakby wyrwane z kontekstu. Nie mają wyraźnego początku i końca.
– Co z tych historii zawarł Pan w „Plemieniu sów”?
– Można w nim znaleźć wiele smaczków z życia codziennego Indian. Przygotowując się do stworzenia komiksu, przejrzałem sporo dokumentów i książek, których autorzy spisali spotkania z ludami północnej Ameryki. Trudno jednak znaleźć materiały mówiące o codziennym życiu tych społeczności. Na przykład, dlaczego Indianie mieli łyse głowy i nosili tylko „czuby”? Wiele tygodni zajęło mi znalezienie odpowiedzi na to pytanie. Przecież nie golili głów. Nie mieli dostępu do narzędzi, którymi mogliby to zrobić. Okazało się, że od najmłodszych lat wyrywali sobie włosy, a one po prostu w pewnym momencie przestawały rosnąć. Ponieważ jedna z bohaterek mojego komiksu opiekuje się dzieckiem, musiałem też ustalić, czym karmiono maluchy, kiedy odstawiano je od mleka matki. To też okazało się dużym zaskoczeniem.
– Skąd pomysł na komiks oparty na mitach i legendach innych narodów? Słowiańskie pewnie były bardziej dostępne.
– Za to trzeba chyba winić moich rodziców, którzy kupowali mi książki o Dzikim Zachodzie. Bardzo interesowała mnie historia Ameryki, jednak 95% tego, co czytałem, było pokazane z perspektywy białych podbijających ziemie Indian. W swojej czytelniczej karierze trafiłem może na dwie, trzy książki napisane z tej drugiej perspektywy. Przez to historia tamtych ludów wydawała mi się jednowymiarowa. Ogromny wpływ miały też na mnie książki „Winnetou” Karola Maya, filmy „Ostatni Mohikanin” i „Zjawa”. W „Mohikaninie” intrygowała mnie fabuła. Natomiast drugi tytuł przedstawiał ten sam świat, jednak mniej romantycznie. Był brudny, brutalny, bardziej rzeczywisty. Oba wywarły na mnie ogromne wrażenie. Do tego stopnia, że po 10-letniej przerwie znów zacząłem rysować. Muszę jednak przyznać, że kiedy człowiek wraca do tego po długim czasie, czuje się, jakby nic nie potrafił, a to, co rysuje, wygląda okropnie.
– Od czego Pan zaczął?
– Od rysowania indiańskich narzędzi. Z czasem doszła do tego postać, która miała się nimi posługiwać.
Dalej wszystko potoczyło się dość szybko. W pół roku powstało 14 plansz. Wiedziałem, jak powinien wyglądać początek i narysowałem go. Nie sądziłem, że będę musiał go kończyć. Ogromnie zdziwił mnie moment, kiedy okazało się, że muszę się zmieścić na pięćdziesięciu paru stronach. To było wyzwanie, bo pierwsza kompletna historia, którą wymyśliłem, nie była spisana w postaci scenariusza. Po prostu nabazgrałem na kartce główne myśli i ułożyłem je w takiej kolejności, w jakiej widziałbym je w komiksie. Do tej pory tak robię. Później myślę nad scenami i ile stron zajmą, rysuję, koloruję i dopiero piszę dialogi.
– Jak trafił Pan na wydawcę?
– Wysłałem swoje prace do francuskich i belgijskich wydawnictw. Wiele z nich w ogóle się nie odezwało, inne wysłały odmowę, ale też rady nad czym warto popracować. Jedno, małe i dość specyficzne, zaproponowało, że wyda mój komiks. Działało jednak na zasadzie zbiórki społecznościowej. To znaczy, że byli gotowi opublikować „Plemię sów”, ale gdy uzbieram na to fundusze. Po kilku miesiącach udało się zebrać potrzebną kwotę. Było to spore wyzwanie, bo musiałem udzielać się na francuskich forach i stronach internetowych. Wydałem pierwszy tom, a wydawnictwo zajęło się jego dystrybucją. W ten sam sposób na rynku pojawiła się druga część. Podczas tworzenia trzeciej, okazało się, że wydawnictwo upadło i musiałem znaleźć inną drogę. Zabrałem swój debiutancki komiks i pojechałem do Łodzi, by pokazać go polskim wydawcom. Tak poznałem Pawła, naczelnego Wydawnictwa Teamof Comics. Na drugi rok odbyła się premiera „Plemienia sów” w Łodzi. Także cała droga była trochę dziwna.
– Dlaczego?
– Bo wiodła naokoło. Oryginalnie ten komiks jest kolorowy i w dużym formacie. W Polsce, ze względów ekonomicznych, został zmniejszony i wydrukowany w wersji czarno-białej. Musiałem więc nieco go przerobić. Niektóre strony początkowo nie wyglądały dobrze w takiej odsłonie i wymagały sporo pracy. Kiedy rysunki były już gotowe, przyszła pora na tłumaczenie. Komiks powstał po angielsku, a później został przetłumaczony na francuski. Pomógł mi jeden z moich „wspierających”, który zaoferował, że sprawdzi treść i dopilnuje, by nie pojawiły się w niej żadne niefortunne sformułowania czy błędy.
– W ubiegłym roku wydał Pan drugi tom, a teraz pracuje nad trzecim. Czego mogą spodziewać się czytelnicy?
– Historia jest bardzo obiecująca, bo tym razem szkic nie zmieścił się na jednej stronie A4. Na pewno będzie się sporo działo. Dużo czasu poświęciłem na szukanie różnych informacji. Udało mi się dotrzeć do wielu ciekawostek.
– Szykuje Pan także dwie powieści graficzne.
– Tym razem pracowałem nieco inaczej. Dostałem dwa scenariusze do filmów od aspirujących scenarzystów, którzy postanowili wydać je w formie graficznej. Jeden liczy 180 stron, a rysunki do niego zajęły mi 4 lata. Wiem, że 3 wydawców jest nim zainteresowanych. Druga natomiast to powieść osadzona w czasach wiktoriańskich. Musiałem wymyśleć do niej charakterystyczne stroje, żeby bohater się wyróżniał, dom i jego otoczenie. To było bardzo wymagające.
– Jak pracuje się Panu z innymi autorami?
– W przypadku tych dwóch powieści scenariusze były tak sprawnie napisane, że niewiele scen wymagało konsultacji. Ale zdarzało mi się też przygotowywać zajawki komiksów, do których autorów miałem mnóstwo pytań o to, jak coś powinno wyglądać, bo na podstawie tekstu trudno było odgadnąć ich intencje.
– Raz rysuje Pan stroje wiktoriańskie, innym razem indiańskie motywy. Jak określiłby Pan swój styl?
– Trudno mi odpowiedzieć, bo każdy z tych tematów przedstawiam inaczej. Sporo zależy też od stosowanej przeze mnie techniki. „Plemię sów” rysowałem ołówkiem na papierze, a następnie nanosiłem kolor i dodawałem tekst. Powieści natomiast powstają od razu na komputerze. Ta wiktoriańska jest utrzymana w biało-czarnej kolorystyce. Drugą oparłem tylko na kresce. Jest jasna, przejrzysta, świetlista. Nie mam jednolitego stylu. Po prostu umiem odnaleźć się w różnych i wypracować coś własnego. To chyba dobrze.
Agata Flisiak
Artykuł przeczytano 3610 razy
Last modified: 25 października, 2019