Tym mianem określane jest położnictwo i tak też o swoim zawodzie mówi Alina Krzysztoń, kojarzona przez wielu mieszkańców jako „pani Alinka”. Pracę w Świdniku zaczynała w 1953 roku, a dziś, w wieku 90 lat, z sentymentem wspomina miasto z tamtych lat, pierwszy odebrany przez siebie poród, ludzi, z którymi zetknął ją los, a także będące jej wielką pasją podróże.
– Pochodzę z Polubicz koło Wisznic, w powiecie bialskim – mówi Alina Krzysztoń. – Mój ojciec miał młyn, tartak i sad owocowy. Często odwiedzał ziemiańskie dwory, gdzie widział, jaki nacisk kładzie się na wykształcenie dzieci. Chciał, żebyśmy ja i brat też je zdobyli. Kiedy wybuchła II wojna światowa, miałam 6 lat. Ojciec woził nas na tajne nauczanie. Po jej zakończeniu poszłam od razu do 3 klasy. Zawsze dużo mówiłam, interesowałam się geografią i historią, więc ojciec postanowił, że będę dziennikarką. Z różnych względów to nie wyszło, a ja w czasopiśmie „Rycerz Niepokalanej” znalazłam ogłoszenie o naborze do szkoły położnych w Przemyślu. Napisałam i dostałam odpowiedź, żebym przyjechała na egzamin. Rodzice nie dali mi pieniędzy na bilet, więc poszłam 12 kilometrów do chrzestnej, która podarowała mi 11 zł. Z Wisznic musiałam dojechać do Lublina, potem dostać się do Przeworska, stamtąd do Jasła i dopiero do Przemyśla. Ale dojechałam. To był rok 1951. Pierwsze wrażenia ze szkoły były okropne, bo już na wstępnych zajęciach słuchałyśmy wykładu o żeńskich i męskich narządach rodnych. Młodsze dziewczyny to zawstydzało, ale na kursie były też takie w wieku dwudziestu kilku lat i one nas uspokajały, że powoli przywykniemy do wszystkiego. Przez trzy miesiące była nauka teorii i zaliczanie egzaminów, a potem praktyki. W nocy miałyśmy dyżury na szpitalnych oddziałach. Mieszkałyśmy w internacie, posesji strzegły dwa psy. Pilnowano, byśmy po godzinie 22.00 już nigdzie nie wychodziły. Instruktorka sprawdzała pokoje. Na szczęście szkoła nawiązała kontakty z jednostką wojskową w Pikulicach i stworzono 100-osobowy zespół taneczno-wokalny. 2 lata w nim działałam, nawet pamiętam swojego partnera. Brylski się nazywał i pochodził z Legionowa. Wyjeżdżaliśmy z zespołem na występy z okazji 1 maja czy 22 lipca.
Szkołę skończyłam z drugą lokatą i zaproponowano mi, żebym została jako ciało pedagogiczne. Otrzymałam też skierowanie do Akademii Medycznej na rok zerowy. Nie skorzystałam z propozycji, bo wtedy ojciec już nie żył i chciałam być bliżej mamy, żeby jej pomóc.
Do Świdnika
– Nakaz pracy dostałam do Mełgwi. Urzędniczka w Lublinie, rozdzielająca położne do poszczególnych izb porodowych, widząc drobniutką, młodą dziewczynę, uznała jednak, że lepszym miejscem będzie budujące się właśnie miasto przy lotnisku – wyjaśnia pani Alina. – Do Świdnika przyjechałam 1 września 1953 roku, miałam 19 lat. Pan doktor, który mnie przyjmował, nie pamiętam już jego nazwiska, spojrzał z niechęcią i mówi: „Dziecko mi na położną przysłali”. Potem się zreflektował i poprawił na „dziewczynkę”. Kazał mi się rozgościć i na drugi dzień załatwialiśmy już mieszkanie, które należało mi się z racji nakazu pracy. Izba porodowa znajdowała się na parterze bloku przy obecnej ulicy Niepodległości 8, a mnie przydzielono lokal na trzecim piętrze. Mieszkam w nim do dzisiaj.
Zanim powiem o pracy, dodam, że z Lublina do Świdnika kursowały tylko dwa autobusy dziennie, a w naszym mieście chodziło się po piachu i błocie, bo nie było żadnej kostki chodnikowej. Najlepszym obuwiem były więc gumiaki. Szkoła, teraz I Liceum Ogólnokształcące, była ostatnim budynkiem, dalej ciągnęły się pola należące do gospodarza Króla. Były też bloki na początku obecnej ulicy Niepodległości i oczywiście hotelowce. Chodziłam na tańce do restauracji „Świdniczanka”. Pamiętam nawet, że za pierwszą wypłatę kupiłam sobie eleganckie buty do tańca. Poznałam tam przyszłego męża.
Pierwszy poród
– W izbie porodowej pracowała Marianna Zdziechowska, która była wtedy w ciąży – mówi Alina Krzysztoń. – Współpracowałyśmy 40 lat i ani razu się nie pokłóciłyśmy. Zmarła kilka lata temu. Jeśli chodzi o samą izbę, stanowiły ją trzy pokoje, wyposażone w łóżka, łóżko porodowe, łóżeczka dla niemowląt, metalowe szafki. Warunki były spartańskie. Nazwiska i imiona dzieci zapisywałyśmy tuszem na szmatce, którą zszywałyśmy na rączce niemowlęcia. Brakowało aparatury, urządzeń do sterylizacji, jednorazowego sprzętu, choćby rękawiczek. Bicia serca dzieci w łonie matki nasłuchiwałyśmy przez trąbeczkę. W ten sposób poznawałyśmy płeć. Tętno dziewczynek jest inne niż chłopców. Nie było też ciepłej wody, ani telefonu. Gdy trzeba było wezwać pogotowie ratunkowe lub ginekologa z Lublina, jedna z nas musiała biec na pobliski komisariat milicji. Pierwszy poród, który odebrałam, zaskoczył nas, bo nie wszystko miałyśmy przygotowane. Pacjentka była już w drugiej fazie, poszło szybko. Wygotowałam bawełnianą tasiemkę, żeby podwiązać chłopcu pępowinę. To był 6 listopada 1953 roku. I pierwsze dziecko, które przyszło na świat w tej izbie. Natomiast koleżanka urodziła 14 listopada.
Mimo początkowych braków, nie straciłyśmy żadnej pacjentki. Pamiętam jednak dwa szczególne przypadki. Czuję, że wtedy uratowałam życie matek i dzieci. 29 czerwca 1957 roku trafiła do nas nauczycielka. Zbadałam ją i powiedziałam, że będą bliźnięta. Jedno dziecko urodziło się normalnie, drugie było źle ułożone. Pobiegłam na komisariat i zadzwoniłam po pomoc do Lublina. Przyjechał doktor z Lubartowskiej. Obrócił dziecko wewnątrz i urodziło się bez problemu. To był chłopiec. Wiem, że skończył lingwistykę i pracował w ambasadzie chińskiej. Natomiast w 1992 roku była bardzo śnieżna zima. Zasypało wszystkie drogi. Pacjentka w 7 miesiącu ciąży, rodziła pośladkowo. Dziecko przyszło na świat zdrowe, ale nie odeszło łożysko. Zadzwoniłam do Lublina. Lekarz przyjechał pociągiem. Usypiałam pacjentkę eterem, a on zajął się łożyskiem. Potrzebna była krew. Pytanie tylko w jaki sposób ją dowieźć. Załatwiliśmy śmigłowiec, który poleciał do Radawca, tam dostarczono krew i potem trafiła do nas. Kobieta żyje do dziś, jak się gdzieś spotykamy, zawsze powtarza, że widzi ten tunel, do którego już szła. A jej syn został lekarzem anestezjologiem.
Pamiętam też poród w karetce pogotowia. Pojechaliśmy do kobiety, która mieszkała gdzieś za Piaskami. Dziecko prawie było na świecie i odbierałam je już w drodze do Świdnika. Miałam też dwie panny młode. Jedna przyjechała do izby jeszcze z welonem na głowie. Druga w dniu ślubu urodziła 7-miesięczne bliźniaki.
Początkowo rodziło się w Świdniku 300-400 dzieci rocznie, później, w miarę rozwoju miasta, nawet 800 i więcej. Po pewnym czasie izba porodowa została przeniesiona do budynku przy ówczesnej ul. Kasprzaka, gdzie tworzono już szpitalne oddziały. Pracowałyśmy pod kierownictwem różnych lekarzy. Ponad 20 lat naszym szefem był doktor Adam Kwiatkowski.
7 tysięcy dzieci
– Osobiście pomogłam przyjść na świat około 7 tysiącom dzieciaczków – opowiada A. Krzysztoń. – W czterech przypadkach zostałam nawet matką chrzestną, a prosili mnie o to zupełnie obcy ludzie. Mogę się pochwalić, że pacjentki mnie bardzo lubiły, miały do mnie zaufanie. Jedna z pań zgłosiła mnie nawet do plebiscytu osobowość roku.
Opowiem taką historię. Dosiadłam się na ławce przy fontannie do jakiejś pani. Rozmawiałyśmy, powiedziałam, że mieszkam w Świdniku od 70 lat. Ona, że przyjechała tu w 1954 roku, była w ciąży, urodziła syna. Pytam, która położna odbierała. Mówi, że blondynka z pięknymi włosami i ciepłymi rękami, ale nie wie, jak się nazywała, wszyscy mówili „pani Alinka”. Zapytałam, czy dobra była. – O tak, bardzo dobra, szybko urodziłam. Pomyślałam nawet, że jak będzie dziewczynka, to dam jej na imię Alinka – wyjaśnia ta pani. W końcu pokazałam jej swój dowód. Nie mogła uwierzyć, że po tylu latach spotkała swoją położną. A w Świdniku ludzie znają mnie właśnie z imienia.
Starałam się, aby nie popełnić kardynalnego błędu. Po tylu latach mogę powiedzieć, że praca położnej była mi przeznaczona. Odnalazłam w niej swoje powołanie. To najpiękniejszy zawód świata, a krzyk dziecka, jak ktoś kiedyś powiedział, jest najpiękniejszą arią. Kiedy niedawno zaproszono mnie na otwarcie nowej porodówki, powiedziałam pracującym tam paniom: – Z porodówki każda rodząca najbardziej zapamięta położne i to jak się zachowują, a nie pięknie pomalowane ściany czy nowe meble. Dlatego zawsze trzeba być w porządku.
Gen włóczykija
– Oprócz pracy zawodowej miałam zacięcie podróżnicze – zdradza pani Alina. –Zwiedziłam 42 kraje. Zresztą, mąż również lubił podróże, chociaż rzadko wyjeżdżaliśmy razem. Pierwsza wycieczka to rok 1974 i Egipt. A potem już poszło. Byłam w Syrii, między innymi w pięknym Aleppo. Odwiedziłam Jordanię, kasyno w Monako, Francję, Grecję, Gruzję, Turcję, którą bardzo polecam. Kąpałam się w morzach Martwym i Czerwonym. Przeżyłam trzęsienie ziemi w Bukarze w Uzbekistanie. Zwiedziłam Samarkandę. Poleciałam do Duchambe w Tadżykistanie. Do Leningradu pojechałam specjalnie na białe noce. Płynęłam statkiem „Taras Szewczenko” z Odessy do Batumi. Poniosło mnie nawet do Libii. Gen włóczykija odziedziczyli po mnie i mężu nasz syn oraz wnuczka Kasia.
Kiedy przeszłam na emeryturę, większość czasu spędzaliśmy w moim rodzinnym gospodarstwie. Muszę powiedzieć, że jestem wykwalifikowanym rolnikiem, skończyłam taki kurs w 1988 roku. Umiem kosić kosą, zajmować się sadem. Gospodarowaliśmy tam prawie 30 lat, potem wnuczka Ania przejęła pałeczkę.
Mąż kochał koty i zegary. Mam w domu 40 czasomierzy, które odrestaurował. Przeżyłam z nim 62 lata. Doskonale się rozumieliśmy. Zawsze mówił do mnie: – Jak ty się wykręcisz w tym wszystkim? Chodziło o organizację czasu, bo ja jeszcze ławnikiem w sądzie wojewódzkim byłam. Ale jakoś dawałam radę. Wstawałam o 5.00 rano, byłam dobrze zorganizowana. Teraz zresztą też rano wstaję. Zajmuję się kotami i czytam. Uwielbiam książki podróżnicze, na przykład Ossendowskiego, Kapuścińskiego, Szczygła. Czego mogę sobie życzyć? Kiedyś marzyłam, aby zostać matką chrzestną statku, mieć własną załogę i z nią pływać. Już za późno na spełnienie tego, więc życzę sobie po prostu uśmiechu i radości na co dzień.
Wysłuchała Agnieszka Wójcik-Skiba, fot. arch. A. Krzysztoń
Artykuł przeczytano 214 razy
Last modified: 12 września, 2024