„Harcerstwo to choroba, na którą nie ma lekarstwa. To zabawa, przez którą uczy się przyjaźni, odpowiedzialności, zaradności. Nawet największy mazgaj uwierzy, że potrafi. Jest to najlepsza szkoła życia, historii i patriotyzmu” – tak przed laty, w wywiadzie dla Głosu, mówiła druhna Władysława Gołąbek, która w 1985 roku zakończyła swoją ponad 30-letnią przygodę z harcerstwem.
W podobnym tonie wypowiadał się harcmistrz Dariusz Rubaj, związany z ZHP od 1959 roku, nazywając działalność drużyn i poszczególnych zastępów „harcerską służbą”. Miał pewność, że „wielu z harcerzy wyniosło coś pożytecznego na swoje dorosłe życie z harcerskich działań”, a jemu, jako nauczycielowi fizyki, „harcerstwo pozwoliło na wzbogacone i bardziej serdeczne stosunki z uczniami, korzystne dla skuteczności działań pedagogicznych. I pozwoliło czerpać więcej satysfakcji z wykonywania pięknego przecież, choć niełatwego, nauczycielskiego zawodu”.
Z cytowanymi słowami zgadza się również Kamila Krzeszowiec, przedstawicielka kolejnego pokolenia harcerzy. Naszym Czytelnikom znana jest jako nauczycielka gry na gitarze w Państwowej Szkole Muzycznej I st. im. Rodziny Wiłkomirskich i bohaterka wielu koncertów organizowanych, na przykład, przez Miejsko-Powiatową Bibliotekę Publiczną. Działalność w ZHP rozpoczęła w 1996 roku i kontynuowała ją przez ponad 10 lat. Do dzisiaj pamięta pierwsze obozy i zbiórki, ale przede wszystkim to, czego nauczyła ją przynależność do harcerskiej braci, świętującej w ubiegłym roku 100-lecie istnienia.
– Nigdy nie byłam zuchem, a do harcerstwa trafiłam zainspirowana ciotecznymi braćmi. Należeli do drużyny i to mnie jakoś zmotywowało. Spodobało mi się też zimowisko harcerskie, na które pojechałam jeszcze przed wstąpieniem do związku. Harcerskie życie wyglądało bardzo różnie, różne mam też wspomnienia z nim związane, ale na pewno stanowiło ważny element mojego życia. Dużo się działo, zarówno pod względem relacji międzyludzkich, jak i nowych rzeczy, których nie robiło się w domowych warunkach, czasami nawet, można by dzisiaj rzec, ciut niebezpiecznych – opowiada Kamila Krzeszowiec, która w ciągu 10-letniej przygody z harcerstwem pełniła różne funkcje – od zastępowej i przybocznej, przez drużynową, aż po komendantkę hufca, a zakończyła ją w stopniu instruktorskim podharcmistrzyni.
Zbiórki i obozy
Świdniczanka związana była z kilkoma drużynami – „Grądem”, „Tramesem” i przez dłuższy czas z „Orawą”. Najwięcej zbiórek odbywało się w budynku obecnego Przedszkola nr 6, przy ul. Środkowej. Harcówka i magazyn znajdowały się w podpiwniczeniu, zaś na parterze wydzielono miejsce na biuro komendy hufca. W późniejszych latach harcówka mieściła się przy ul. Kościuszki 8 (obecnie siedziba PSONI). Tematyka zbiórek obejmowała wiele aspektów rozwoju ogólnego czy rozwijania określonych umiejętności. Niektóre dotyczyły więc pierwszej pomocy, inne robienia węzłów czy poznawania symboliki harcerskiej, a także naukę przyrody i bardzo ważnej dla harcerzy historii. Wielką wagę przykładano do pomocy innym, organizując różnego rodzaju akcje. Harcerskie spotkania miały też na celu wsparcie w osiąganiu poszczególnych stopni czy sprawności.
– Czas zdobywania stopni nazywany był próbą, bo dawał możliwość sprawdzenia siebie, wykazania się w konkretnym działaniu postawą, wiedzą i umiejętnościami – wyjaśnia pani Kamila. – Stopnie dotyczyły różnych obszarów, między innymi społecznego funkcjonowania, ale też typowo praktycznych umiejętności, na przykład znajomości składu apteczki polowej. Zmieniały się z czasem i modyfikowały. Samo zdobywanie i posiadanie stopni akurat dla mnie nie było najważniejsze. Nie skupiałam się na nich, bo o wiele istotniejsze było to, żebym mogła się rozwijać w tym, co mnie interesowało oraz przebywanie z ludźmi, których lubiłam i ceniłam. W harcerstwie istotne zawsze było planowanie, choć to sztuka nie łatwa – w zastępach robiono konspekty zbiórek, plany miesięczne oraz półroczne, przygotowywano również plan pracy całej drużyny. Była to doskonała nauka planowania, celowości działań, układania strategii. Dużą rolę odgrywali tu drużynowy lub drużynowa, nieraz zaledwie 18 czy 19-letni, a bardzo często nawet młodsi, którzy musieli myśleć o dobru młodych ludzi, oddanych im pod opiekę. Z tym bywało różnie… Generalnie jednak harcerstwo stanowiło dobrą szkołę życia, opartą na samodzielności i kreatywności.
Tych dwóch rzeczy uczyły też harcerskie obozy, które zapewne wyglądały nieco inaczej niż dzisiejsze wyjazdy, obwarowane różnymi przepisami i wymogami.
– Oczywiście to nie tak, że nie było żadnych zasad, ale tamte czasy na pewno pozwalały na więcej. Wszystko odbywało się też pod okiem instruktorów, którzy mieli odpowiednie uprawnienia. Ale czy do pomyślenia byłoby dziś, żeby przez cały pobyt na obozie nie mieć dostępu do bieżącej wody i myć się w potoku? Albo samodzielnie budować łóżka, szyć sienniki wypełnione trawą i spać na nich przez dwa lub trzy tygodnie? Być może w jakimś stopniu tak – nie wiem tego na pewno. Codziennością było obcowanie z młotkami, siekierkami czy gwoźdźmi. Czasami trzeba było zbudować coś bez narzędzi, tylko z pomocą sznurka. Prawdopodobnie nadal wiele rzeczy wykonuje się samodzielnie, nie wiem jednak czy w tak dużym stopniu jak kiedyś i będąc w wieku kilkunastu lat – mówi była harcerka.
Moja rozmówczyni wspomina również tzw. kwaterkę, czyli przygotowanie miejsca na obóz i zbudowanie podstawowych obiektów: kuchni, latryn, świetlicy lub ogrodzenia, którymi zajmowali się nastoletni harcerze. Wymienia piloty, tzn. sprawdzanie łóżek – kanadyjek, które często lądowały na ziemi, bo inspekcja stwierdzała, że są nieodpowiednio zaścielone albo gdzieś między materacem a śpiworem znajdują się drobinki piasku.
– Często odbywało się to na wesoło, ale czasami przekraczano pewne granice, a w młodym człowieku pozostawało poczucie niesprawiedliwości – opowiada K. Krzeszowiec. – W wielu przypadkach na pewno nie było to wychowawcze. Ale bywały też kary, na które „zapracowaliśmy” i nikt nie miał o nie żadnych pretensji. Na przykład za przekroczenie ciszy nocnej czy samowolne opuszczenie obozu, karą mógł być dyżur w kuchni, obieranie ziemniaków czy mycie garów. To akurat było przyjemne, bo przy okazji można było podjeść nocą kanapkę z dżemem, a atmosfera kilkugodzinnego obierania ziemniaków w zabawnym towarzystwie to raczej czas żartów i śmiechu. W pamięci wyjątkowo utkwił mi także mój pierwszy obóz w Bieszczadach. Surowy, ale taki najbardziej harcerski. Miał ducha przygody, bo były wyjścia o wschodzie słońca czy warty w zupełnej dziczy. Dużo obcowaliśmy z naturą. Pamiętam też zlot w Gnieźnie, podczas którego przyszła taka burza, że trzymałam maszt namiotu, by ten nie odfrunął. Zdarzył się obóz, na którym nie było wystarczająco dużo łóżek i koców, za to co chwilę przydarzały się jakieś wypadki. Ktoś przewrócił się na rowerze, ktoś dostał półpaśca. Bywało wtedy, że spałam przy ognisku, bo było mi lepiej niż na niewygodnym, własnoręcznie zrobionym sienniku i o wiele cieplej niż w namiocie. Nie jest to jednak negatywne wspomnienie. Kiedy zdobywałam jedną ze sprawności, musiałam oddalić się od obozu na 12 godzin, pozostając niezauważona dla innych. Dodajmy, że bez telefonu, co dla 13 czy 15-latka było trochę trudne i nie oszukujmy się – na obecne czasy – może i niebezpieczne. Podczas obozów bardzo często mieliśmy różne gry i zabawy w terenie, na łące czy w lesie, w tym podchody nocne. Organizowaliśmy ścieżki duchów czy biegi na orientację. W Świdniku terenem zbiórek poza harcówką i miejscem gier czy różnych zajęć był las Rejkowizna. Bardzo to lubiliśmy. Ćwiczyliśmy pracę z mapą, znajomość znaków topograficznych, wyznaczanie kierunków, posługiwanie się sygnalizacją Morse`a. Po lesie chodziliśmy grupami, parami, ale zdarzało się, że i pojedynczo. Na pewno takie sytuacje, dzisiaj są trudniejsze do zaakceptowania, bo wychodzą poza standardy bezpieczeństwa, ale nauczyły nas zaradności życiowej.
Zakażona harcerstwem
Kamila Krzeszowiec przyznaje, że w jej organizmie ciągle obecna jest bakteria o nazwie harcerstwo. Nie chce się jednak jej na siłę pozbywać. Po prostu ją lubi.
– Mimo iż od lat nie działam czynnie, w mojej świadomości pozostało wiele cennych elementów harcerstwa – mówi pani Kamila. – Chociażby samodzielność, kreatywność, szukanie różnych rozwiązań, potrzeba uczenia się. W życiu non stop przydaje mi się wiele umiejętności z tamtych czasów, z majsterkowaniem włącznie. W pracy zawodowej wykorzystuję poznane wówczas umiejętność planowania, pracy w grupie, a także pewną wiedzę psychologiczną, pedagogikę zabawy czy uczenie przez aktywność. Rzeczą, która budzi we mnie głębokie refleksje, jest przysięga i zobowiązania harcerskie. Są dość poważne, jak na wiek i świadomość osób, które je składają. Nie wiem czy nie nazbyt, choć może w tym właśnie tkwi ich siła. Do harcerstwa należałam ponad 10 lat. Z niektórymi ludźmi do tej pory utrzymuję zażyłe kontakty. W marcu poproszono mnie, abym została jednym z jurorów świdnickiego Harc Festival. Zauważyłam pozytywną energię w tych młodych ludziach, że wiele rzeczy uległo zmianie, że dobrze się bawią. Przyjemnie było wrócić i poczuć tę atmosferę.
Agnieszka Wójcik-Skiba
Artykuł przeczytano 1770 razy
Last modified: 11 sierpnia, 2019