Niemal codziennie w Internecie opisywane są historie bezdomnych zwierząt, które znalazły dom. Zanim jednak trafią do nowych właścicieli, przebywają w miejscach, gdzie pod okiem specjalistów dochodzą do zdrowia i uczą się ufać człowiekowi. Jednym z nich jest Fundacja Pomocna Pchełka, powstała cztery lata temu przy gabinecie weterynaryjnym Pchełka. Utworzyła ją lekarz weterynarii Agnieszka Woś. Dyzio, Bunia, Czarna, Lucy i Grażyna to tylko nieliczni z jej podopiecznych.
Sześć lat temu pani Agnieszka otworzyła gabinet przy ulicy Słowackiego 8. Bardzo często do jej drzwi pukali ludzie, którzy znaleźli kota lub psa wymagających natychmiastowego leczenia. Wszystkie otrzymywały profesjonalną pomoc, odpowiednie lekarstwa i opiekę. Z czasem „bezdomniaków” zaczęło przybywać. Pani Agnieszka postanowiła zrobić coś więcej. Założyła fundację, która udziela pomocy, leczy i szuka domu dla każdego ze swoich podopiecznych.
– Kiedy ją uruchomiłam, rozwinęliśmy skrzydła – opowiada Agnieszka Woś. – Po roku nawiązaliśmy kontakt z organizacją „Się pomaga” i to głównie przez ten portal zbieramy lwią część funduszy na leczenie zwierząt. To, co dostajemy w ciągu miesiąca na cele statutowe, jest tylko kroplą w morzu potrzeb. Nasza fundacja udziela pomocy stricte weterynaryjnej. Część usług wykonuje sama, za co nikomu nie muszę płacić. Zdarza się jednak, że potrzebna jest pomoc z zewnątrz, a to jest już bardzo kosztowne. Mam tu na myśli specjalistyczne zabiegi, konsultacje chirurgiczne, ortopedyczne czy okulistyczne. Tak jest, miedzy innymi, w przypadku Dyzia, który mieszka w fundacji. Jego jedna wizyta u specjalisty to 120 zł, a leki na pierwszy miesiąc kosztowały około 200 zł. Zgodnie z zaleceniami, 17 razy dziennie ma zapuszczane krople do oka.
Fundacja Pomocna Pchełka wyciąga dłoń nie tylko do bezdomnych zwierząt. Na wsparcie mogą liczyć również właściciele, których nie stać na leczenie ukochanego pupila.
– Jeśli ktoś jest w trudnej sytuacji finansowej, a zwierzę wymaga pilnego zabiegu, działamy. Kiedyś przyszedł do nas właściciel psa i ze łzami w oczach pytał o koszt eutanazji, gdyż nie stać go było na zoperowanie ropomacicza. To drogi zabieg, w przypadku tego zwierzaka wynosił około 1000 zł. Byliśmy którymś z rzędu gabinetem, do którego pan przyszedł. Powiedział, że z bólem serca, ale decyduje się na eutanazję. Nie widziałam do niej wskazań, więc zaproponowałam pomoc w ramach fundacji. Ogłosiliśmy w Internecie zbiórkę i w niecałą dobę uzyskaliśmy potrzebną kwotę. Psiak żyje do dziś i ma się bardzo dobrze – mówi lekarka.
Nie każdy jednak ma odwagę przyznać się do złej sytuacji finansowej. Jak mówi pani Agnieszka, zwykle to ona proponuje pomoc. Zdarzały się też przypadki, kiedy ktoś próbował wykorzystać sytuację i naciągnąć fundację na darmowe leczenie. – To przykre, ponieważ nam na widok zwierzaka krajało się serce, pomagaliśmy mu, a po jakimś czasie okazywało się, że właściciel chciał po prostu zaoszczędzić – tłumaczy pani Agnieszka.
Wracając do „bezdomniaków”
– Do fundacji trafiają zwierzaki nie tylko ze Świdnika i okolic. Ostatnio mieliśmy pod opieką 7 kotów z głośnej interwencji we wsi Krasne, w gminie Uścimów. To były dzikie czworonogi, ale wszystkim udało się znaleźć nowe domy. Najdalej, bo aż w Krakowie, mieszka Klakier. Sami zorganizowaliśmy dla niego transport. Mam też inną historię. Tuż po tegorocznych świętach wielkanocnych, przywiozłam z rodzinnej miejscowości dwie kotki, które mieszkały przez dwa lata na ulicy. Bardzo szybko udało się dla nich znaleźć wspaniały dom. Ich właścicielką została pielęgniarka. Jest cudowną osobą. Pamiętam, że przyjechała je tylko obejrzeć, a już miała przygotowane transporterki… Bo jak nie pokochać takich mruczków? Podobnych sytuacji łapiących za serce jest naprawdę dużo – opowiada pani Agnieszka.
To wspaniałe uczucie, kiedy nieufny dotąd zwierzak zmienia się na naszych oczach i znajduje dom. Nim jednak tak się stanie, musi przejść długą drogę. – Bywa różnie. Każda moja blizna na rękach ma swoje imię. Są koty, do których nie podchodzi się bez przysłowiowej miotły, ale prawie każdy jest do oswojenia. Kiedyś mieliśmy zwierzaka, który zdemolował pół gabinetu. Ujarzmiliśmy go w trzy osoby, narzucając na niego koc. Po zbadaniu, przeprowadziliśmy zabieg kastracji i wrócił do swojego środowiska. Takie zwierzęta źle czują się w zamkniętych pomieszczeniach. Zwykle jednak mają na nie „oko” osoby z nami zaprzyjaźnione, więc nie zostają bez opieki. Tak było właśnie z Bunią. Wracała do nas trzy razy, ponieważ nie odpowiadało jej żadne „domowe” miejsce. Ostatecznie zamieszkała na działce, gdzie opiekuje się nią kochana pani karmicielka. Wiemy, że dożywia kilkadziesiąt kotów, więc staramy się ją wspierać i dzielić karmą, którą otrzymamy od darczyńców – tłumaczy moja rozmówczyni.
Ważną częścią działalności fundacji jest profilaktyka. Każdy mruczący podopieczny otrzymuje preparat, który działa na 9 różnych pasożytów, między innymi pchły, kleszcze i świerzbowce. W następnej kolejności szczepiony jest w kierunku chorób zakaźnych. W ten sposób fundacja chroni aktualnych mieszkańców oraz przyszłych czworonożnych współlokatorów. Istotna jest także resocjalizacja „bezdomniaka”.
– Z dzikimi kotami jest bardzo dużo pracy, ale dzięki niej znajdują domy. Na początku atakują, plują, fuczą. Wystarczy im jednak okazać cierpliwość, a przede wszystkim dać miłość i poczucie bezpieczeństwa, by po jakimś czasie pozwoliły podejść do swojej klatki, czy bez większych problemów wymienić kuwetę. Kiedy przekonują się, że człowiek nie jest taki zły, zaczynamy je głaskać, brać na ręce, często używając do tego rękawic spawalniczych. To proces, który może trwać tydzień, dwa, miesiąc, a nawet pół roku. Kiedyś mieliśmy kotkę, której oswojenie wzięłam sobie za punkt honoru. Była dzika, a w tej chwili łasi się, śpi na kolanach. Po niej uwierzyłam, że każdego kota da się oswoić – mówi pani Agnieszka.
Szczęśliwe zakończenia
W Pomocnej Pchełce nie brakuje historii wyciskających łzy z oczu. Jedną z nich jest życie Czarnej, kotki, która trafiła do fundacji dwa lata temu. Znalazła ją, zmarzniętą w śniegu, pewna dziewczynka. – Nie wiem, jak to się stało, że Czarna przeżyła. Przetrwała pierwszą noc, ale nie chciała jeść. Karmiliśmy ją na siłę. Po kilku dniach zaczęła chodzić, wcześniej nie miała na to siły. Była jednym z wielu zwierząt, które zabierałam na noc do domu. Bałam się zostawiać ją samą w gabinecie. Później pojawił się kolejny kryzys i wtedy pomyślałam, że nic z tego nie będzie, ale udało się. Miała się coraz lepiej. Czarna zachowywała się tak, jakby całe życie mieszkała w Pchełce. Uwielbiała być brana na ręce, głaskana. Kiedy poszła do pierwszego domu, po jakimś czasie do nas wróciła. Okazało się, że jeden z domowników miał alergię. Później trafiła do wspaniałych ludzi i mieszka z psem rasy Beagle, którego uwielbia – opowiada założycielka Pomocnej Pchełki.
Kolejnym ciekawym pacjentem była Lucynka, Lucy. Jeden ze stałych klientów Pchełki znalazł ją czołgającą się w rowie. Miała połamaną miednicę i w kilku miejscach łapę. Została poddana zabiegowi ortopedycznemu, którego podjęła się przychodnia w Lublinie. Wszystko poszło dobrze, jednak po pewnym czasie zaczęła gorączkować i ponownie trafiła do lecznicy. Podjęto decyzję o amputacji łapy, by ratować jej życie. – Była cudowna, uwielbiała mruczeć i tulić się. Po prostu wspaniały koci marketing. Ponieważ przywiązuję się do zwierząt, którymi się opiekuję, daleko jej nie oddałam. Stała się ulubienicą mojego taty i dziś radzi sobie, jak w pełni sprawny kot. Kiedy zwierzę czuje, że jest kochane, że ma kogoś, kto o nie dba, zdrowieje w oczach. To niesamowite – zdradza A. Woś i dodaje: – Nie ukrywam, że pierwsze adopcje były dla mnie bardzo trudne. Nie wiedziałam, jak mam oddać istotę, którą się opiekowałam. Przecież była „moja”. W końcu jednak zrozumiałam, że dzięki temu będę w stanie pomóc następnej. Mamy jeszcze Grażynkę, która jest naszą ulubienicą i żywą wizytówką. Choruje na limfocytarno-plazmocytarne zapalenie jamy ustnej. Mieszka w gabinecie dwa lata. Nie wyobrażam sobie tego miejsca bez niej. Ludzie ją kochają, odwiedzają i witają się z nią. Od roku nie miała nawrotu choroby.
Jeszcze więcej pomocy
Pani Agnieszka nie ukrywa, że wielu pacjentom nie udałoby się pomóc, gdyby nie współpraca z władzami Świdnika.
– W tej chwili miasto ma bardzo duży budżet na bezdomne zwierzaki. Tym tematem zajmuje się odpowiedzialna osoba, która jest niezwykle zaangażowana. Moim zadaniem jest „klasyfikowanie” zwierząt. Jeśli widzę, że są w bardzo złym stanie i ich leczenie będzie długie i drogie, proponuję, żeby zajęła się nimi fundacja. Wtedy organizujemy ogólnopolską zbiórkę. W ten sposób zostaje więcej pieniędzy dla innych potrzebujących. Zachęcam wszystkich do korzystania z programu darmowych sterylizacji i kastracji dla zwierząt właścicielskich i bezdomnych – mówi lekarka. Już wkrótce fundacja będzie mogła zaoferować swoim podopiecznym jeszcze lepsze warunki. 13 lipca planuje otworzyć nową siedzibę.
– Znajdzie się w niej wielkie pomieszczenie wypełnione drapakami, wolierami, hamakami i klatkami. Spróbujemy stworzyć koci raj dla trafiających do nas „bezdomniaków”. To będzie też miejsce, gdzie będzie można po prostu przyjść i posiedzieć ze zwierzakami. No i najważniejsze, czyli „kociarnia- szpital”, którego w Świdniku brakuje – kończy pani Agnieszka.
Agata Flisiak
Artykuł przeczytano 2138 razy
Last modified: 30 kwietnia, 2019