Choć wychowała się w Świdniku, od kilku lat mieszka we Wrocławiu, gdzie pracuje w firmie informatycznej. Jest także wokalistką zespołu Solaris Road. Jak sama mówi, nigdy nie sądziła, że życie zaprowadzi ją na scenę. Jako dziecko nie lubiła śpiewać ani występować publicznie. Wolała słuchać ulubionych kapel w zaciszu swojego pokoju. Sylwia Steczkowska opowiada o tym, jak jej życie wywróciło się o 180 stopni.
– Nie lubiłaś śpiewać, gdy byłaś mała…
– Jestem chyba nietypowym przykładem. Jako dziecko byłam bardzo nieśmiała i gdy do rodziców przychodzili znajomi, nie lubiłam się przed nimi popisywać. Choć muzyka zawsze była obecna w naszym domu, rodzice nie byli utalentowani w tym kierunku. Pamiętam tatę kupującego kasety magnetofonowe, mnie, słuchającą ulubionych albumów. Nikt z nas nie sądził, że w przyszłości będę zajmowała się muzyką. Ale oczywiście, kiedy postanowiłam pójść tą drogą, rodzice bardzo mnie wspierali. Cieszyli się, że mam coś, co sprawia mi radość.
– Jak to się stało, że z nastolatki słuchającej muzyki, wyrosłaś na wokalistkę?
– Jeszcze jako studentka chciałam nauczyć się grać na gitarze akustycznej. Zaczęłam przygrywać w domu, bawić się tym, trochę śpiewać. Napisałam pierwsze piosenki. Kluczowy był dla mnie wyjazd do Wrocławia, na drugi stopień studiów. Pomyślałam wtedy, że jak nie teraz, to nigdy. Chciałam zobaczyć, jak to jest występować na scenie. Zapisałam się na warsztaty wokalne. To był przełom. Uświadomiłam sobie, że chcę śpiewać.
– Zaczęłaś szukać osób, z którymi mogłabyś współpracować.
– Trudno jest znaleźć kogoś, kto, po pierwsze, będzie czuł muzykę w podobny sposób co ty, a po drugie, będziecie się dogadywali. Często bywa tak, że ludzie ze sobą grają, ale nagle tracą chęci i wszystko się rozlatuje. Ja też tego doświadczyłam. Któregoś dnia zobaczyłam na Facebooku ogłoszenie. Chłopaki z Solaris Road szukali wokalistki. W sieci był dostępny ich nowy kawałek, idący w stronę new wave. Spodobał mi się, więc odezwałam się do nich.
– Jak myślisz, co ich przekonało, że wybrali właśnie Ciebie?
– Solaris Road istnieje od 2010 roku, ma za sobą kawałek historii i kilka wokalistek. Kiedy zaczęli szukać kolejnej, oprócz mnie, zgłosiła się jeszcze jedna dziewczyna. Miała większe doświadczenie i ostatecznie ją wybrali. Po kilku miesiącach, ze względu na problemy zdrowotne, odeszła, a chłopaki znów stanęli przed dylematem co dalej robić. Ponownie wrzucili ogłoszenie do sieci. Nawet je widziałam, ale pomyślałam sobie: „trudno, skoro mnie nie wybraliście, to teraz macie problem.” Tak naprawdę nie myślałam już o nich, ale gitarzysta przez przypadek spotkał mnie w siłowni. Powiedział o tym kolegom, którzy jednogłośnie stwierdzili, że musi ze mną porozmawiać. Tak się stało, zaproponowali mi współpracę. Pomyślałam, że właściwie czemu nie.
– Jedna dziewczyna na kilku chłopaków. Pewnie na początku trudno było przemycić swoje pomysły.
– W dorosłym życiu dochodzę do wniosku, że wolę pracować z mężczyznami niż z kobietami. Z początku chłopaki sądzili, że mogę nie poradzić sobie z ich nietypowym poczuciem humoru. Okazało się jednak, że przewyższam ich w tym aspekcie. Jeśli chodzi o muzykę, od samego początku dobrze się dogadywaliśmy. Pamiętam pierwszą wspólną próbę. Zagrali swój utwór, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Zaczęłam do niego spontanicznie śpiewać i tak powstał kawałek „Shadow”.
– Znałaś ich twórczość?
– Nigdy wcześniej nie widziałam ich na koncercie. Słyszałam tylko kilka kawałków dostępnych w internecie. Zaczęliśmy od grania starych piosenek, ale szybko stworzyliśmy nowe, do których wymyśliłam teksty i linie melodyczne. Wciąż nie znam wszystkich utworów Solaris Road. Poza tym, oni sami czasem zapominają jak zagrać własny utwór. Muszą go posłuchać i przypomnieć sobie. Ale to normalne. Ja też mam na koncie sporo autorskich tekstów, których teraz nie potrafiłabym zacytować. Na przykład, kiedyś zagrałam na weselu mojej przyjaciółki. To była piosenka stworzona specjalnie dla niej. Teraz mi głupio, bo kompletnie jej nie pamiętam. Na szczęście, chyba mam nagrany ten występ.
– Jak Wasza współpraca wygląda na co dzień?
– Na próbach spotykamy się dwa razy w tygodniu i staramy się coś spontanicznie stworzyć. Zdarza się, że gitarzysta przychodzi z gotowym motywem, który rozwijamy. Zawsze mam przy sobie telefon, a w nim notatnik do zapisywania inspiracji. Jeśli przyjdzie mi do głowy pomysł albo słowo warte wykorzystania, notuję je. Trudno mi określić, ile czasu potrzebuję na napisanie nowego kawałka. To zależy od numeru. Najnowszy, „Nie ma nas”, którego można posłuchać na naszym fanpage`u, powstał w ciągu jednej próby. Kolega przygotował akordy, chłopaki zaczęli grać, a ja śpiewać. Zdarzają się też trudniejsze piosenki, przy których potrzebujemy więcej czasu.
– Jak powstają Twoje teksty?
– Słuchając muzyki, wyobrażam sobie kadry z filmu, który jest tylko w mojej głowie. W oparciu o ten obraz, wymyślam historię. Często, choć niedosłownie, piszę o sobie. Nadaję bohaterom jedną z moich cech. Przemycam tematy, które mnie poruszają, własny światopogląd. Mam też na koncie kawałki nawiązujące do horrorów. Jako dziecko uwielbiałam je. Razem z mamą oglądałyśmy „Omen” i „Egzorcystę”. To zamiłowanie do mroku chyba we mnie zostało. Na przykład, historia opowiedziana w piosence „Ostatnia noc” jest inspirowana filmami grozy. Lubię też wyobrażać sobie, kim są ludzie, których spotykam na ulicy czy w autobusie. To bardzo rozwija wyobraźnię. Inspirację można znaleźć wszędzie.
– Słuchacze utożsamiają się z tym, o czym śpiewasz?
– Szczerze mówiąc jeszcze nigdy nie słyszałam takiej opinii wprost. Myślę jednak, że to dobrze. Chyba zaczęłabym się martwić, że ktoś identyfikuje się z moim tekstem. A tak poważnie, po koncertach słuchacze mówią, że sposób, w jaki śpiewam i przekazuję emocje, sprawia, że naprawdę się wczuwają. – Gracie polskie i angielskie piosenki. Które łatwiej jest napisać? – Wydawałoby się, że łatwiej przychodzi pisanie w ojczystym języku, ale chyba jest odwrotnie. Polski jest trudny, ze względu na ilość występujących w nim spółgłosek. Ciężko napisać ładny i niebanalny tekst. W przypadku angielskiego łatwiej znaleźć słowa, które nie wydają się błahe.
– Angielski na pewno pomógłby Wam zaistnieć za granicą.
– Zdecydowanie. To uniwersalny język. Zna go coraz więcej osób, dlatego możemy spróbować sięgnąć po odbiorców z innych krajów. Obecnie pracujemy nad płytą, która będzie nas promować za granicą. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Mam nadzieję, że coś fajnego.
– Nie myśleliście o pokazaniu się w programie typu talent show?
– Zastanawialiśmy się nad tym, jednak chyba jest już za późno. W polskiej telewizji nie ma obecnie programów przeznaczonych dla zespołów grających własną twórczość. Przyznam się, że mam za sobą epizod w talent show. Kilka lat temu startowałam w precastingach do „Idola”. Nie doszłam jednak do momentu, w którym śpiewa się przed jurorami. Ta przygoda pokazała mi, że nie nadawałabym się do tego typu programu.
– Co Cię zniechęciło?
– Chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że telewizja rządzi się swoimi prawami. To, co widzimy na ekranie, nie do końca jest zgodne z prawdą. Zniechęciło mnie to, że wszystko jest udawane, na pokaz. Pamiętam z precastingów, kiedy pewna dziewczyna wyszła z przesłuchania. Cieszyła się, bo przeszła dalej, ale pani z produkcji powiedziała jej, że włożyła w to za mało emocji i energii, więc musi wszystko powtórzyć. Przy okazji zapytała, czy inna osoba mogłaby zagrać jej najlepszą przyjaciółkę. Widocznie ta prawdziwa wydała jej się mało atrakcyjna. Jednak to nie kwestia „Idola”, ale po prostu takich programów. Nie do końca chodzi w nich o szukanie artystów, tylko osób, które dobrze się sprzedadzą. Wątpię, że z moim charakterem to by się udało.
– Jak wspominasz Wasz pierwszy koncert. Denerwowałaś się?
– Tak, ale tylko chwilę przed wyjściem na scenę. Wszystko minęło, gdy na niej stanęłam i zaczęłam śpiewać. Później nie chciałam z niej zejść, bo tak mi się spodobało.
– Trema towarzyszy Ci za każdym razem?
– Ona nigdy nie mija. To część występów. Bez tego śpiewanie straciłoby swój urok. Trema pobudza adrenalinę. Nie paraliżuje, tylko daje coś pozytywnego, co pozwala stanąć przed publicznością i zrobić, co masz do zrobienia. Jeśli kiedyś zupełnie przestanę się stresować, to chyba się zmartwię.
– Gracie sporo koncertów we Wrocławiu. A co ze Świdnikiem, Lubelszczyzną?
– Nie mamy konkretnych planów, ale na pewno chciałabym wystąpić w rodzinnym mieście. Najbliżsi nigdy nie widzieli mnie na koncercie. Nie mieli okazji posłuchać, jak śpiewam na żywo. Może poza podśpiewywaniem w domu. Mimo to, bardzo mi kibicują i śledzą moje poczynania w internecie. Mama jest moją największą fanką. Kiedy tylko dodamy coś na YouTube, od razu do mnie pisze, że widziała i że jej się podoba.
– A jak łączysz pracę z muzyką?
– Pracuję w firmie informatycznej. Po pracy chodzę na próby i zajęcia wokalne, montuję filmy do naszej muzyki. Traktuję to jak drugą pracę. Pasję, którą uwielbiam i z której nigdy nie zrezygnuję. Mam nadzieję, że wkrótce nastąpi ten moment, kiedy będę mogła powiedzieć, że śpiewanie to mój zawód. Póki co, znajomi z firmy bardzo mnie wspierają. Byli na kilku koncertach. Zawsze, kiedy wypuszczamy nowy kawałek albo teledysk, odtwarzamy go komisyjnie w biurze. Jestem prawdziwą szczęściarą.
Agata Flisiak
Artykuł przeczytano 2245 razy
Last modified: 2 sierpnia, 2019