O graniu w zespole, który powstał w Świdniku i został laureatem festiwalu w Jarocinie, o tym jak punkowiec pisał muzykę dla teatru oraz wielu innych rzeczach opowiada muzyk i człowiek, który wszystko robi sam, czyli Robert Bednarz.
– Kiedy patrzę na Twoją działalność muzyczną, widzę tak różne formy jak punk rock, muzyka do spektakli teatralnych, piosenki poetyckie czy pastorałki. I to często funkcjonujące obok siebie w jednym czasie. Starczyłoby na kilka życiorysów muzycznych.
– Zawsze interesowało mnie życie w różnych jego wymiarach, stąd różna muzyka w moim życiu, ale także inne formy twórczości, czyli malowanie, grafika czy pisanie. Jeśli ktoś gra w zespole muzycznym 30 lat, często udziela się w jakichś pobocznych projektach. Również tak mam, bo nie da się cały czas robić tego samego. Nigdy nie zasklepiałem się w jednej formie czy stylu, bo jak słyszałem coś nowego to często mnie to fascynowało i przyciągało.
– Zajrzyjmy w Twoje CV. Urodziłeś się…
– 18 maja 1966 roku w Lublinie.
– Czytałem, że duży wpływ mieli na Ciebie dziadkowie, którzy mieszkali na wsi pod Sandomierzem.
– Prawie całe życie byłem mieszczuchem, ale wszystkie święta i wakacje spędzaliśmy z siostrą u dziadków na wsi. To było fantastyczne doświadczenie. Dom zbudowany z bali znajdował się w lesie. Moi dziadkowie żyli prosto i hołdowali takim prostym wartościom jak ciężka praca, proste jedzenie i zasady. Babcia wyciągając bochen z pieca, znaczyła go krzyżem. Dziadek wychodząc na pole, rozcierał w ręku ziarna i mówił „ Patrz, chlebuś nam rośnie”. Nie mówił „zboże” czy „pszenica”, tylko właśnie „chleb”. Myślę, że to zamiłowanie do natury mam po nich. Kiedy tam jeździłem, miałem ze sobą zawsze trzy rzeczy: rower, blok do rysowania i kartki do pisania.
– To wcześnie ujawniły się Twoje zainteresowania artystyczne?
– Od zawsze lubiłem czytać. Książki wręcz pochłaniałem. W związku z tym zacząłem pisać opowiadania i wiersze, ale też bardzo dużo malowałem i rysowałem. Mama chciała, żebym poszedł do Liceum Plastycznego, ale obawiałem się, że wtedy stanie się to moim zawodem, a nie przyjemnością i dlatego wybrałem coś innego
– Jak zacząłeś przygodę z muzyką? Bo płyta „1981 – 1991” sugeruje, że komponowałeś już w wieku 15 lat. Kiedy zacząłeś grać dla publiczności?
– W drugiej klasie podstawówki grałem na akordeonie, która to nauka dużo mi dała. Zespół Hymen stworzyliśmy w 8 klasie i wtedy powstały pierwsze piosenki. To czasy gdzie trudno było grać koncerty, bo obowiązywała cenzura, ale z drugiej strony istniały takie ośrodki, gdzie rządowo-ubecka kontrola nie miała większego wpływu, czyli niektóre uczelnie, jak np. KUL i związane z nimi kluby. Nie mieliśmy wtedy specjalnych umiejętności i graliśmy proste punkrockowe rzeczy. Zafascynowaliśmy się punkiem, bo to czasy głębokiej komuny i chcieliśmy wykrzyczeć swój bunt. Pierwsze granie dla publiczności to były występy przy okazji, w towarzystwie bardziej znanych wykonawców, gdzie graliśmy trzy czy pięć numerów, bo do tego się ograniczał nasz repertuar.
– Czy cenzura tak bardzo wam dokuczała, jeżeli nie wydawaliście płyt?
– Ale każdy występ publiczny był cenzurowany. Nasze koncerty były czasem przerywane, np. mieliśmy wystąpić na festiwalu, kiedy podszedł do mnie „smutny pan” mówiąc, że nie zagramy. A przecież zgłosiliśmy teksty do cenzury i były na nich pieczątki, zapowiedziano nas i widnieliśmy na plakatach. Ostatecznie pozwolili nam wyjść, ale zamiast tekstów mieliśmy śpiewać „la, la, la”. No więc pierwszy numer zaśpiewaliśmy „la, la, la”, ale potem mówię „Dość, śpiewajmy normalnie”. No i zagraliśmy „Dyktatora”. W połowie piosenki wyłączyli prąd, złapali nas pod ręce i zawieźli na ubecję, gdzie nas przesłuchiwali i połamali palce u rąk. Takich spotkań miałem kilka.
Screwed-Up, czyli nie jest dobrze…
– W 1986 roku dołączyłem do zespołu Screwed Up, który powstał w Świdniku i istniał już jakiś czas, chyba od 1983 roku. Znaliśmy się wtedy z zespołami świdnickimi: Patologią Ciąży oraz właśnie Screwed Up, działającym wówczas pod nazwą Przejebane, bo często spotykaliśmy się na koncertach. Przyznam, że na początku to się ich trochę bałem, bo „Imbir”, czyli Krzysiek Makara, miał taki groźny image, i w ogóle to groźnie wyglądało, ale młócili nieźle. W tych pierwszych latach wyraźnie zaznaczyli swoją obecność na undergroundowej scenie, nie tylko lokalnej, ale w całej Polsce. Oczywiście, było w tym wiele zamieszania, dużo huku i pozowania. Wiecznie mieli też problem ze składem. Pamiętam, że Krzysiek, zafascynowany wówczas Led Zeppelin i Black Sabbath, zaczął trochę ciągnąć w tę stronę, a że nie wszyscy potrafili sobie z tym poradzić, to muzycznie się trochę pogubili. No i wtedy w 1986 roku Krzysiek zaproponował mi grę w zespole. Muzyka grupy zaczęła wówczas ewoluować. Zachowała swoje punk rockowe źródło, ale ja zacząłem tworzyć idąc w kierunku, który proponował Krzysiek, bo też lubiłem taką muzykę. Wielu fanów zarzucało nam później jakąś zdradę, co uważam za bezsensowne, bo przecież każdy powinien być wolny i robić taką muzykę jaką chce. Na takie zarzuty odpowiadałem: „Jaka zdrada, człowieku? Ty patrzysz z pozycji słuchacza, który raz na rok pójdzie na koncert i pięć razy w roku przesłucha płytę, a ja jako muzyk miałbym wykonywać to tysiące razy”. Nie dałoby się. Grałem w Screwed Up do końca, czyli do 2009 roku. Równocześnie jednak prowadziłem grupę Hymen, która później zmieniła nazwę na Norweską Lalkę.
– Jakie zmiany personalne przechodził zespół w tym czasie?
– Dość szybko odpadł perkusista i drugi gitarzysta, później odszedł Sławek Kasperek, a za niego pojawił się Sławek Płecha. Później odszedł Krzysiek Makara i na wiele lat skład się ustabilizował: na bębnach grał Tomasz Deutryk, Sławek Płecha śpiewał, na basie Marcin Borzęcki, no i ja na gitarze. Zacząłem śpiewać dopiero przez ostatnie dwa lata istnienia zespołu jak odszedł Sławek Płecha. Nie chciałem być wokalistą, ale namówili mnie ze względu na liczne zaproszenia na koncerty, więc nasze ostatnie występy były we trójkę.
– W 1994 roku zostaliście laureatami Jarocina.
– To bardzo ważne wyróżnienie. Istotne było też, że mogliśmy wybrać nagrodę: sesję nagraniową lub wzmacniacze. Zdecydowaliśmy się na wzmacniacze, bo po pierwsze to był bardzo cenny dla nas sprzęt, a po drugie to sesję już mieliśmy za sobą.
– Jednak niewiele nagrań pozostało z dwudziestokilkuletniej działalności zespołu.
– Tak naprawdę to kilka kaset magnetofonowych, bo to był główny nośnik dla takich undergroundowych zespołów, no i w 1995 roku, ukazała się nasza pierwsza płyta na CD. Nagrywaliśmy ją etapami przez około rok w lubelskim studiu Grzegorza Płechy i Andrzej Pietrasa, czyli muzyka oraz menadżera zespołu Bajm. Już po Jarocinie, w listopadzie 1995 roku graliśmy na festiwalu „Odjazdy” w katowickim Spodku i kiedy siedzieliśmy w garderobie przed występem dostarczono nam paczkę, a tam…100 świeżo wydanych naszych płyt. Zaskoczenie było ogromne.
– Nigdy nie byłem specjalnym wielbicielem punk rocka, który uważałem za mało wyrafinowaną formę muzyczną. Kiedy jednak posłuchałem pierwszy raz CD Screwed Up byłem zaskoczony przyzwoitym warsztatem muzycznym. Pomyślałem: „Ci ludzie jednak umieją grać”.
– Cóż, nieskromnie powiem, że miałem w tym dużą zasługę. Zawsze chciałem, aby był to myślący zespół, inteligentny muzycznie i tekstowo. Zaczęliśmy pracować nad brzmieniem i aranżacjami, żeby nie była to tylko młócka non stop na trzech akordach. Miałem świadomość, że stracimy najbardziej zatwardziałych fanów prostego hałaśliwego punka, ale tym się nie przejmowałem.
– W 1991 roku otrzymaliście pismo z Ministerstwa Kultury zakazujące wam działalności. Dlaczego? Komunizm się przecież skończył.
– Może pozornie. Głównie chodziło o nazwę, bo w piśmie wymieniono też Sztywny Pal Azji. Ale nie tylko. Screwed Up, lub często używana polska wersja, czyli Przejebane, była zmorą konferansjerów. Niektórzy zapowiadali nas jako zespół „Nie jest dobrze”.
– Zawsze mnie to bawiło. Kiedyś Sławek Kasperek powiedział mi, że też się tak przedstawili milicjantom przy legitymowaniu.
– Taka wulgarna nazwa przysparzała nam czasem kłopotu, ale wówczas miała sens, jako wyraz sprzeciwu i buntu. Dzisiaj nie miałaby sensu, ponieważ nikt by się tym nie przejmował.
Edukacja, czyli nie jest źle…
– Zaliczyłem wiele szkół, bo często je zmieniałem. Podobnie też studiowałem na trzech kierunkach i żadnego praktycznie nie skończyłem. Najdziwniejszy był mój początek na Akademii Sztuk Pięknych, bo właściwie to mama się uparła żebym tam zdawał i złożyła za mnie papiery. Nie wiedziałem jak wygląda egzamin do szkoły artystycznej. Ubrałem się, jak myślałem, stosownie, czyli w garnitur. Mama wcisnęła mi do ręki jakieś rysunki, których nie zdążyła wysłać i poszedłem z przekonaniem, że i tak nie zdam. Wpadłem jak zwykle spóźniony, znalazłem salę, nomen omen nr 13 i wszedłem. Okazało się, że od drzwi były trzy schodki w dół, więc z miejsca wywinąłem takiego orła, że wpadłem na sztalugi, przy których pracowali kandydaci na uczelnię. Rozległ się huk i krzyki, ponieważ dwumetrowe sztalugi stały w rzędzie i w jednej chwili złożyły się jak domek z kart. Wstałem, przeprosiłem i powiedziałem „Dzień dobry”. Wejście miałem więc mocne. Nie mówiąc o tym, że wszyscy kandydaci na artystów byli w dżinsach i kolorowych koszulach, a ja jako jedyny w garniturze. Kazali mi coś narysować na tych wielkich arkuszach. Ja do tej pory realizowałem się w małych formach, więc w pół godziny coś tam narysowałem w jednym rogu wielkiej kartki. A egzamin miał trwać 5 godzin. Popatrzyłem jak inni robią wielkoformatowe obrazy i uznałem, że ja tu nie mam nic do roboty, nie mam szans, więc poszedłem do profesora, żeby odebrać papiery, bo zamierzałem zdawać na psychologię. Profesor zaczął mnie namawiać, żebym jednak spróbował, a w końcu zapytał, co tam trzymam pod pachą. Powiedziałem, że moje rysunki. Kiedy mu je pokazałem, od razu zaczął się zachwycać, mówiąc, że piękna kreska, delikatna itd. No więc zmusił mnie, żebym został. Po egzaminach pojechałem za granicę, bo mnie trochę po świecie wtedy nosiło, i nie było mnie pół roku. Kiedy wróciłem do domu, zdenerwowana mama podała mi kartkę, na której była informacja, że zostałem skreślony z listy studentów ASP z powodu nieprzystąpienia do sesji zimowej. I wtedy się dowiedziałem, że zdałem i byłem studentem Akademii. I takich historii miałem wiele w życiu, a rodzice mieli ze mną różne przeboje.
– Czy to wynikało z Twojego lekkomyślnego podejścia do życia?
– Myślę, że życie traktowałem poważnie. Po prostu ciągle szukałem tej swojej właściwej drogi i chciałem spróbować różnych rzeczy. Zresztą, całe życie byłem Zosią-samosią. Razem z żoną, bez żadnej pomocy, zbudowaliśmy dom od podstaw: fundamenty, ściany, media, dosłownie wszystko. Wyznawałem zasadę, że nawet jak czegoś nie potrafisz, to możesz się tego nauczyć.
Teatr i film, czyli to samo, ale inaczej…
– Do teatru trafiłem przypadkiem. Ktoś zaproponował mi pracę w lubelskim Teatrze Lalki i Aktora. Pomagałem budować scenografię i wykonywałem inne podobne prace. Po pewnym czasie, jak zorientowali się, że mam coś wspólnego z graniem, zaproponowano mi przygotowanie muzyki do spektaklu.
– Od punk rocka do muzyki teatralnej? Wydaje się, że to inny świat.
– Niekoniecznie. Dla mnie to po prostu inne medium, inne narzędzie wypowiedzi. Było to nie tylko interesujące, ale też pozwalało dodatkowo zarobić na chleb. Nie mówiąc o prestiżu, bo konkurencja w tej pracy była ogromna. Pierwszym spektaklem, do którego zrobiłem muzykę, był Pinokio. Przyznano mi za niego nawet nagrodę na festiwalu w Pradze, o czym dowiedziałem się rok później.
– Dlaczego?
– Bo jak się okazało, pieniądze z nagrody, moi koledzy, którzy byli na festiwalu, wydali na bankietowanie (śmiech). Nawiązałem też współpracę z kilkoma innymi teatrami. W sumie zrobiłem chyba muzykę do 10 spektakli. Zdarzyło mi się też napisać muzykę do kilku niszowych filmów. Pamiętam ciekawą historię, kiedy robiłem muzykę do projektu, który zamówiła amerykańska stacja telewizyjna, a w konsekwencji zrobiłem też film. Tematem opowieści były przeżycia małej dziewczynki w obozie na Majdanku. Pracując wówczas dla teatru NN w Lublinie nadzorowałem ten projekt, więc chodziłem sobie z kamerą, oprócz telewizji robiącej film, i rejestrowałem różne rzeczy. Później zmontowałem kadry, dla samego siebie, i napisałem muzykę. Podczas laudacji, gdzie pokazano obraz zrobiony przez telewizję, amerykańscy zleceniodawcy byli strasznie rozczarowani rezultatem, krzycząc, że to kompletnie nie odpowiada ich oczekiwaniom. Mój szef, dyrektor teatru NN, próbując ratować sytuację, powiedział im, że nasz pracownik też robił zdjęcia i może coś z tego da się wykorzystać. No więc puściliśmy mój film, a oni przyjęli go entuzjastycznie. Podobnie ciekawa historia była, kiedy zrobiłem muzykę do innego projektu związanego z instalacją plastyczną na Majdanku. Oprawę muzyczną miał zapewnić Zbigniew Bargielski, polski kompozytor muzyki współczesnej, także filharmonik wiedeński, który przywiózł partyturę, ale… narysowaną graficznie. Wszyscy patrzyli na te rysuneczki i nikt nie wiedział, o co chodzi. Żaden z muzyków, z Filharmonii Lubelskiej czy skądkolwiek, nie chciał się podjąć stworzenia tej muzyki. Mój szef, dyrektor Teatru NN, Tomasz Pietrasiewicz, który z Polski był głównym organizatorem przedsięwzięcia, przyszedł do mnie i powiedział: „Robuś, jak Ty tego nie zrobisz, to nie zrobi tego nikt, a wystawa musi być otwarta”. No cóż, pogadałem z Bargielskim, zamknąłem się w studio na kilka dni i zrobiłem muzykę. Ku zadowoleniu wszystkich.
Dojrzałość i nowe płyty, czyli jest dobrze…
– Płyta pod tytułem „1981 – 1991” zawiera piosenki powstałe w tamtych latach, w pierwszym okresie mojej działalności, a które nagrałem w 2017 roku, w moim małym, skromnym domowym studio. Płytę „I stało się” nagrałem jakiś rok później. Z kolei kompakt „Moje i przyjaciół piosenki” powstał w 2022 roku.
– Na tej ostatniej są tylko dwie Twoje kompozycje.
– Tak, bo to płyta nagrana w hołdzie takim artystom, jak: Jan Kondrak, Ania Kiełbusiewicz, Agata Budzyńska, Marcin Różycki, których zawsze ceniłem, w podzięce za ich wrażliwość i inne spojrzenie na świat. Wielu z nich już odeszło, a pozostały znakomite utwory. Grając w Screwed Up czy innych zespołach obracałem się też w środowisku bardów piosenki poetyckiej i często z nimi grałem. To był drugi nurt mojej działalności twórczej. Sprawiało mi to ogromną frajdę, podobnie jak granie pastorałek i innych utworów świątecznych. Cały też czas pisałem piosenki, które w większości szły do szuflady. Uzbierało się ich przez lata około stu. Teraz staram się ten cały materiał poukładać i systematycznie je nagrywam.
– „I stało się” to już całkowicie autorska płyta. Który utwór jest dla Ciebie najważniejszy?
– Trudno powiedzieć, dlatego, że wszystkie kompozycje stanowią pewną całość, jedną opowieść. Począwszy od stworzenia świata, przez pojawienie się kobiety i mężczyzny i wszystko to, co dzieje się pomiędzy tymi istotami, aż do ich śmierci.
– Mnie szczególnie urzekł „Walczyk z ulicy Bajkowej”, który klimatem przypomina mi Toma Waitsa.
– Tak, szczególnie ta prosta w formie solówka to rzeczywiście Tom Waits. Ulica Bajkowa to nasz dom wśród drzew, który sami z żoną stworzyliśmy i gdzie budujemy nasze szczęście.
– Jakie masz teraz muzyczne plany?
– Moją następna płytą będą „Opowieści różne” i choć, muzycznie raczej spójna, bo w całości rockowa, ale opowiadane historie niekoniecznie się łączą ze sobą. Nawet okładka będzie zawierała moje portrety z różnych okresów mojego życia, bo chodzi mi, żeby pokazać właśnie różne życie, różnego mnie i różne piosenki.
– Czy to znaczy, że stałeś się bardziej retrospektywny niż patrzący w przyszłość?
– Raczej nie, po prostu wydaje mi się, że warto zawsze spojrzeć wstecz, wyciągać wnioski z doświadczeń, co zresztą dotyczy każdej sfery życia, i na tej bazie można budować przyszłość. Zawsze się bałem starości, ale muszę powiedzieć, że ostatnio dojrzałość mi się podoba. Podoba mi się to jak przybywa mi zmarszczek itd. Jak mówiłem, nagrywam te piosenki z szuflady, ale w międzyczasie powstają nowe, więc nie wiem czy kiedykolwiek to skończę. Lubię obserwować świat i ludzi, więc ciągle przychodzą nowe pomysły.
Mariusz Kozak, fot. archiwum P. Bednarza
Artykuł przeczytano 759 razy
Last modified: 12 stycznia, 2024